kot-bloga kot-bloga
150
BLOG

Chiny, Bizancjum i parytety

kot-bloga kot-bloga Polityka Obserwuj notkę 0

Kot niniejszego bloga, na przymusowym odwyku od TV (Pani się telewizor zepsuł, nowego nie będzie - "dość tych świństw"), skazany jest na poznawanie świata przez prasę, ew. przez słomkę.

Dziś rano, leniwie przeglądając wydarzenia z ostatnich paru dni, zobaczyło kocisko tekst Buzka i Reding o tym, jak będzie fajnie, jak przymusowo w zarządach spółek będą zatrudniane kobiety (zaczniemy od 30% dojdziemy do 40% - the sky is the limit). Nawet się kocisko nie przejęło, bo nie zamierza być w żadnym zarządzie, a w umiejętności menadżerskie Pani wierzy jak w Ewangelię. Miska żarcia codziennie jest, ciepło - jest, internet - jest. Myszy nie każą łapać. Raj. Nie zamierza się nawet kot "wyzwierzać" nad niekonsekwencją apostołów dekretowanej równości, przewidujących parytety wśród zarządów, posłów, monarchów, ale już nie wśród śmieciarzy, hyclów i kanalarzy. Tym się od lat zajmuje głos wołający na puszczy - Janusz Korwin - Mikke. Za duża konkurencja.

Przeczytawszy o najnowszych pomysłach euroapostołów równości kot niniejszego bloga doznał autentycznego deja vu. To nie Europa wymyśliła, że brak męskich narządów płciowych kwalifikuje do sprawowania najwyższych funkcji w państwie i biznesie. To Azja. W Bizancjum, Turcji, Chinach istniała praktyka okaleczania osób, którym powierzano władzę. Z prostym założeniem - upezpłodniony urzędnik czy menadżer nie będzie się starał zagarnąć majątku i władzy dla swoich potomków. Będzie przy tym bardziej efektywny, bo nie zainteresowany seksem.

W Bizancjum ten zaszczyt przysługiwał tylko cesarskim bękartom. W Chinach - zwycięzcom konkursów na stanowiska urzędnicze. Ot, taka swoista nagroda za dobrze napisany egzamin. Przy czym parcie na stanowiska było tak duże, że niektórzy kandydaci wręcz przystępowali do konkursów pozbawieni, czego trzeba. W rezultacie trzeba było przedkonkursowego trzebienia zakazać ustawowo.

Jaki to ma związek z brukselskim pomysłem? Ot taki, że ambitny menadżer, dla którego nie będzie miejsca w zarządzie, bo zbyt wiele mu dydnda między giczołami może pomyśleć o operacyjnej zmianie płci, a przynajmniej o stosownej kuracji hormonalnej podczas konkursu na stanowisko. Strach też pomyśleć, co będzie, jeśli parytetowo wybrana menadżerka okaże się transseksualistą, w czasie kadencji zmieni płeć na męską i zaburzy z trudem uzyskany parytet. Wyrzucić nie można, bo dyskryminacja, zatrudnić nie można, bo parytet. Mozna co najwyżej wywalić dla równowagi jakiegoś faceta, chyba, że podda się kuracji... da capo senza fine.

Ba, myśli sobie kocisko, nawet operacja nie jest potrzebna, a to ze względu na podejście "genderowe" (dżenderowe?). Płeć nie jest przecież uwarunkowana genetycznie, a kulturowo. A o przynależności do niej nie świadczą drugorzędne cechy czy fatałaszki, a subiektywne przekonanie jednostki. Zatem wystarczy, by kandydat na urząd w papierach stwierdził, że jest kobietą i będzie OK. Niech mu udowodnią, że jest przeciwnie.

I statytyki się będą zgadzać.

Miau!

 

kot-bloga
O mnie kot-bloga

Wściekły (trzeci, nie uwzględniony przez Schrödingera stan, w którym może być kot z wiadomego eksperymentu)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka