Kristoff104 Kristoff104
147
BLOG

Dwie beznadziejne reklamy

Kristoff104 Kristoff104 Rozmaitości Obserwuj notkę 8

 

Doszedłem do przerażającego wniosku. Przestaję rozumieć język reklamy. Wniosek przeraża o tyle, że jak dotąd z rzadka oglądając telewizję uważałem, że najbardziej merytorycznymi, a przy tym najlepszymi technicznie z emitowanych w telepudełku programów, są właśnie reklamy.
Tymczasem spotkało mnie – i zapewne Czytelników tego bloga – coś, co kazało mi się długo nad tą opinią zastanowić. Tym czymś/kimś jest TurboDymo... no, cośtam.
Do tej pory myślałem, że kategoria „tak głupie, że aż śmieszne”, to najwyższy rodzaj głupoty, na jaki może się wspiąć człowiek. I że na tym polega talent Jima Carreya, albo chłopaków z – dajmy na to – Ani Mru Mru. Ale nie, okazuje się, że można przekroczyć i tę granicę, a zaraz po śmieszności jedyną dostępną człowiekowi reakcją jest albo kompletna obojętność, albo irytacja. Widać, w tym tkwi geniusz niektórych rozśmieszaczy scenicznych, że pokażą coś tak głupiego, jak to tylko możliwe, ale nie bardziej. Ta trudna sztuka udaje się niektórym kabareciarzom, niekiedy i Kubie Wojewódzkiemu, a także, czasami, twórcom reklam.
Ale nie tym.
Od jakiegoś już czasu nasze świecące prostopadłościany okupuje pedałkowato ubrany gość z różowymi getrami z lycry na wierzchu, który robi... No właśnie nie wiadomo dokładnie co robi, poza tym że nawiedza te nasze nieszczęsne ekrany, ma 50% więcej i „nie musi”.
I jest tak irytujący, że przez wiele tygodni nie zauważyłem nawet, jaki produkt reklamuje.
Oto, co widzę za każdym razem, gdy idzie reklama z tym gościem, to znaczy: co mózg mi podsuwa, jako alternatywny obraz wobec tego, co podaje telewizor:

I jeszcze hasło powstało w mej głowie: „Inni superbohaterowie muszą być fajni. TurboDymoMan – nie musi.”
Owszem, reklamy złe zdarzają się ciągle, taka ich uroda, ale ta jest nawet w tym porównaniu ewenementem, jakimś kamieniem milowym paskudzenia marketingu – nie tylko nie mogę zidentyfikować promowanego produktu, ale nawet jeśli bym już się dowiedział co to, pewnie w życiu bym tego nie kupił. Albo więc jest to wyjątkowa klapa, albo też... ja się starzeję i przestaję kumać, o co w tym wszystkim chodzi.
Tym bardziej, że – jak mi się przez chwilę zdawało – to nie jednostkowy przypadek.
Tak się złożyło, iż w ostatnich tygodniach dość dużo słuchałem radia. I – wybaczcie – zabrzmi to jakbym był masochistą, ale słuchałem... Eremefu. Nie żadnej tam odmiany z dobrą muzyką, typu „RMF Classic”, tylko tej tam codziennej sieczki, w której może i nawet trafi się od czasu do czasu kawałek T.Love, ale jest jak rodzynka w tanim cieście – musisz długo czekać, nim na jakąś trafisz. Nie wiem, dlaczego tak często wybieram akurat tę stację.
Może jednym z podświadomych powodów jest fakt, że RMF to świetny sposób na odizolowanie się od świata. Dane mi to było sprawdzić osobiście. Dawno temu, podczas wakacji trafiły mi się 2 tygodnie, kiedy ta stacja była moim jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym – poza tym nic, żadnych gazet, nawet lokalnych, telewizorni, o internecie nie wspomnę (a i telefonu chyba wtedy jeszcze nie używałem).
Po tych dwóch tygodniach byłem całkowicie, do zera wyprany z wiedzy o tym, co się dzieje w Polsce i na świecie. Kompletnie. Zmienił się wtedy jakiś minister w rządzie – nic o tym nie wiedziałem, nastąpiła jakaś katastrofa, czy coś – z zaskoczeniem i niedowierzaniem słuchałem, jak mi tę informację po parunastu dniach przekazywali ludzie, sami zdziwieni, że o tak oczywistym wydarzeniu pojęcia nie mam. Jak to się stało? Przecież co godzinę radio nadaje serwis informacyjny, reporterów ma sprawnych, a lektor potrafi wysłowić się zupełnie przyzwoitą polszczyzną! Nigdy sobie na to pytanie nie odpowiedziałem, ale faktem jest, że się informacyjnie zresetowałem. Dziwiłem się, że jeszcze potrafię mówić.
Taka przerwa jest oczywiście, od czasu do czasu, konieczna dla naszego zdrowia psychicznego, co odkryłem właśnie wtedy.
Ale ja nie o tym chciałem... No więc, słuchałem sobie niedawno tego Eremefu. Przed świętami leciało dużo reklam sklepów z AGD i RTV. Jedna z nich, po wykrzyczeniu nazwy i niewiarygodnie niskiej ceny jakiegoś elektronicznego cuda, kończyła się czytanym przez lektorkę hasłem: „Saturn – żer – klas kler”.
Ki diabeł?” - myślałem wtedy. Że Saturn – to nazwa sklepu, domyśliłem się dosyć szybko. Ale „kler”? I to „klas”? O co może chodzić?
Może w tych „klasach” tkwi haczyk? No tak, klasa się od razu kojarzy jednoznacznie, wystarczy przypomnieć sobie Marksa (naprawdę nie wiem, dlaczego takie jest moje pierwsze skojarzenie...) i wiemy że chodzi o różnice społeczne. A jeśli różnicujemy, to wnioskujemy, że reklama – jak zawsze – zaprasza klienta do jakiegoś lepszego świata. Że niby jak sobie kupisz bardziej wypasiony telewizor, to dostaniesz za to dawkę luksusu. No i tu by nawet – od biedy – pasowało słowo „kler”, które niektórym może się z luksusami kojarzyć. I może właśnie z jakąś „klasą”.
A „żer”? No, tu tylko taka myśl przebłysnęła mi w głowie, że może aby ten cały luksus bardziej światowym uczynić, dodano jakieś nieznane mi słówko z języka francuskiego lub angielskiego.
No i taki ciąg skojarzeń ma już sens. Słowa – dalej nie.
I znów ten wniosek: nie rozumiem języka współczesnych reklam. Nawet znaczenia obcojęzycznych wtrąceń nie łapię.
Oświecenie przyszło później. Za którymś razem zrozumiałem. Ta laska mówiła coś zupełnie innego!
Saturn – żer dla skner”!!!
Prawda, że jest pewna różnica?
Tyle że „dla skner” brzmiało raczej jak „las kner”. A że ja w takiej zupełnej ciszy tego radia nie słuchałem... To wystarczyła wpadka z dykcją i już snuję najbardziej fantastyczne domysły.
Żer dla skner” - to już coś, co wprawdzie jest bezdennie głupie, ale przynajmniej można się takiego tekstu spodziewać po reklamie. Chociaż i tu jest twórcza innowacja: nazwać swojego klienta sknerusem...
W każdym razie, jeśli robisz reklamy, albo jeśli znasz kogoś kto je robi, mam apel do przekazania: starajcie się, ludzie, bardziej!

 
Kristoff104
O mnie Kristoff104

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości