Kristoff104 Kristoff104
576
BLOG

Bitwa Warszawska

Kristoff104 Kristoff104 Kultura Obserwuj notkę 29

 

Właściwie wszystko, co mnie spotkało po przyjściu do kina na najnowszą produkcję Jerzego Hoffmana, dało się przewidzieć jeszcze na długo przed wejściem na salę projekcyjną. Oto mamy — tak sobie myślałem — kolejny „lekturowy” film (z tą tylko różnicą, że tym razem nie ma lektury), który nie będzie miał najmniejszych szans na Oscara, ale za to chętnie pójdą na niego zwolnieni z normalnych zajęć uczniowie oraz ta część widowni, która ma potrzebę oglądania tego typu produkcji (np. ja;D), w związku z czym wydane na film miliony bez większego problemu się zwrócą.
I rzeczywiście, takie to sprawia wrażenie. Co zresztą niekoniecznie jest wadą. Milionów na przykład jakoś specjalnie chyba nie żałowano, widać to choćby po tym, że cała produkcja zrealizowana jest z wykorzystaniem popularnego „3d”, to znaczy technologii pozwalającej widzowi doznawać wrażenia trójwymiarowej głębi obrazu. W dodatku film stworzony w taki „lekturowy” sposób zazwyczaj jest nakręcony może nie wybitnie, ale poprawnie. Można liczyć na to, że twórcy wywiązali się ze swoich zadań zgodnie z tym, czego można od nich oczekiwać. Wpadki w rodzaju „Pragnienia miłości” są dosyć rzadkie. Można się spodziewać podążania utartymi ścieżkami i korzystania ze znanych schematów, ale raczej nie kompletnej porażki.
No i tutaj właśnie tak jest. Dobrze się patrzy na te trzy wymiary. Do efektów specjalnych nie mam zastrzeżeń. Zupełnie znośnie wypadają aktorzy (chociaż ich dobór uważam za nieszczególnie fortunny, taki na przykład Olbrychski jako Piłsudski spisuje się oczywiście dobrze, ale każdy odcień jego głosu jest dawno znany, tyle już zagrał ról wcześniej), nawet pani Urbańska wygląda fajniej, niż na stronach typu plotek.pl.
Ba, jest nawet klika wątków, które budzą moje uznanie, jak wplecione tu i ówdzie żarty, a także cała część filmu, w której czekista uczy Borysa Szyca komunizmu i w szerokim zakresie pokazuje, jak wygląda działanie radzieckiego wojska.
Muzyki nie zauważyłem, więc na pewno jest dobra.
Jeśli więc oczekiwałem dzieła w podobnym stylu i dostałem je, to powinienem uznać, że wszystko jest w porządku.
A jednak, „Bitwa Warszawska” rozczarowała mnie pod kilkoma względami, przez co w moim prywatnym zestawieniu nie otrzyma oceny wyższej niż 5 (w skali od 1 do 10). Chodzi o to, że nawet w takim filmie, gdzie właściwie wypełnia się gotowe schematy, pewne rzeczy można, co ja mówię, trzeba było zrobić lepiej.
Drażni na przykład przewidywalność fabuły. Ok, rozumiem, że samą historię wojny zna w zasadzie każdy, kto w miarę uczciwie otrzymał dyplom ukończenia szkoły podstawowej*. Wszyscy wiemy, kto wygrał, kim był Piłsudski, jak niewiele brakowało do przegranej. Jeśli ktoś się interesował choćby odrobinę bardziej, niż wymagali tego nauczyciele, zapewne czytał kiedyś np. o łamaniu szyfrów. Tak więc, ta część jest przewidywalna, bo taka być musi.
Sama wojna jednak zostaje pokazana z perspektywy kilku konkretnych ludzi, dla których zaplanowano osobną, osobistą historię. Tak się składa, że to historia miłosna. Jak na razie — bardzo dobrze. Amerykanie zrobili w ten sposób Pearl Harbor, i wyszedł z tego wielki kinowy hit, który — dodam — dało się nawet oglądać (wysypiając się na co potężniejszych dłużyznach).
Problem w tym, że ta prywatna historia jest przewidywalna jeszcze bardziej! Od samego początku wiadomo, że główny bohater nie umrze. Tego, że nie zdradzi go żona, dowiadujemy się trochę później, ale tylko dlatego, że para nie od pierwszej minuty filmu jest małżeństwem. A tak łatwo można było to zmienić! Spośród wielu dostępnych w kinematografii sposobów, na jakie dało się rozwinąć tę historię, wybrano najprostszy z możliwych (sprawiając jednocześnie, że wszystkie postaci są bardzo jednowymiarowe). Właściwie w całym filmie nie ma takiego momentu, w którym przedstawiony bieg wypadków różniłby się od tego, czego się spodziewałem.
To już przeciętny kotlet schabowy jest bardziej zaskakujący.
Nie bardzo też podoba mi się sposób, w jaki reżyser bawi się okrucieństwem. Jest w tym epatowaniu, podkładaniu widzowi krwi i mięsa pod oczy, w powiększaniu, coś sadystycznego. I nie mówię o tym, że pokazanych scen przemocy i ran jest za dużo. Nie. Ja doskonale rozumiem, że wojna jest okrutna i na wojnie można straszne rzeczy zobaczyć. Nie mam nic przeciwko temu, żeby film o wojnie pokazywał i to. Chodzi mi o bardziej subtelne wrażenie. Mówiąc krótko, jeśli komuś na ekranie leci krew, to będzie ona kapać w stronę widza, „na kamerę”. Jeśli ktoś jest ranny — dostaniemy widok tej jego rany i efektowny najazd kamery. Itp. itd. Wrażenie jest takie, że dostajemy porcję naprawdę drastycznych ujęć nie po to, żebyśmy widzieli, jak okrutna jest wojna, ale dlatego, że chciano właśnie takie rzeczy nam pokazać.
Jest jeszcze jedna sprawa. W „Bitwie...” brakuje mi... szerokich ujęć. Owszem, wszystkie walki są pokazane poprawnie. Można powiedzieć, że to takie zupełnie przyzwoicie zrobione ilustracje. Niekiedy nawet efektowne (i trzeci wymiar daje tutaj dużo, myślę zresztą, że specjalnie starano się sprawić widzom wrażenie, że znajdują się „w środku” oglądanych wydarzeń). Głównie jednak są to ujęcia pokazujące jedną bądź kilka postaci. A ja chciałbym od czasu do czasu ujrzeć szerszy plan, bardziej ogólny widok, pokazujący przebieg starcia, a nie tylko pojedyncze w nim potyczki. Takie coś, poza względami estetycznymi, pozwalałoby widzowi „złapać oddech”, na krótką chwilę przestać skupiać się intensywnie nad każdym szczegółem, jaki widzi.
Domyślam się, że taki szerszy plan mógłby podnieść koszty produkcji, bo do podobnego ujęcia potrzeba więcej ludzi i zwierząt, względnie — komputerów. No i pewnie czasu. Ale tak naprawdę nie trzeba tego dużo. Wszystko, czego bym oczekiwał, to dwa, może trzy ujęcia w całym filmie, trwające po kilka, kilkanaście sekund.
Poza tym, jeśli już i tak wydaje się te 27 milionów na wykonanie filmu, to chyba dorzucenie jeszcze jednego, żeby sprawić widzom przyjemność, nie jest aż takim strasznym wyrzeczeniem?
To wszystko sprawia, że film oceniam jako ledwo przeciętny. Wspomniałem już, że raczej nie należało się spodziewać dzieła wybitnego. Mogło jednak być lepiej, sporo lepiej niż jest.
Oczywiście, da się na ten film pójść i go obejrzeć, nie żałując wydanych pieniędzy. Jest tu, jak wspomniałem, kilka motywów, dla których nawet pójść warto (choćby wspomniane wykłady czekisty). Można też sobie popatrzeć na ładne trójwymiarowe sceny. Ale na kolana ten film niestety nikogo nie rzuci.
* Mówią mi, że nie każdy mógł się spotkać z tym tematem w szkole. Proszę więc to zdanie traktować z pewną rezerwą. Niemniej, tematyka poruszana jest nie tylko w szkołach, ale i w telewizji, dlatego mimo wszystk można uznać, że jest ona znana dość powszechnie.

 

Kristoff104
O mnie Kristoff104

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura