Kristoff104 Kristoff104
288
BLOG

Cioteczka Jadziula

Kristoff104 Kristoff104 Kultura Obserwuj notkę 0

 Wczesny listopadowy zmrok nadciągnął szybko. Przemianę szarego, chłodnego dnia w ciemną i zimną noc ledwo dało się zauważyć, tym bardziej, że rosnące na cmentarzu brzozy i kasztanowce o rozłożystych koronach, wydatnie ograniczały ilość docierającego na dół słonecznego światła.

Tysiące zniczy, migoczących w rozedrganym tłumie, zaczęły ukazywać swą obecność wyraźniej, kontrastując z coraz głębszą czernią. Dopiero teraz każda lampka uwidaczniała swój specyficzny kolor, kształt oraz wielkość, jak gdyby manifestując swe znaczenie i pozycję w hierarchii innych światełek, tworzących, aż po najdalsze dostępne spojrzeniem miejsca, swoisty dywan ze zmiennym, pstrokatym wzorem, hipnotycznie przyciągającym wzrok.
Sylwetki ludzi przechodzących alejkami, cisnących się pomiędzy zbyt ciasno zgrupowane mogiły, stały się z braku dostatecznego światła mniej wyraźne, jakby rozmyte. Niełatwo byłoby rozpoznać znajomą twarz. Rozmowy — te prowadzone szeptem, jak i te głośniejsze — oddalały się niejako od uszu postronnych, przybierały formę mniej zrozumiałą i trudniejszą do uchwycenia.
Anka ledwo na to wszystko zwracała uwagę. Była zajęta pilnowaniem, by dzieci nie zgubiły się, puszczając jej rękę, gdy przeciskali się przez co bardziej zatłoczone alejki. Dwa razy surowym zakazem musiała zakończyć wymianę zdań Piotrka i Hani, niezawodnie zdążającą w kierunku kłótni. Trzy razy poprawiała chłopcu czapkę i przekonywała go, by nie zdejmował jej i nie rozpinał ekspresu grubej kurtki.
Na jej głowie było odszukiwanie grobów. Układ starego cmentarza nie był logiczny, a świąteczny tłok tylko pogarszał sprawę. W dodatku rodzina, żyjąca w okolicy od pokoleń, swoje groby rozlokowane miała w wielu miejscach.
Anka musiała też myśleć o powrocie do domu. Przyjechała z dziećmi pociągiem. Powinna zdecydować: czy wracać? A może dzieci będą zbyt zmęczone i zmarznięte, by jeszcze dodatkowo obciążać je podróżą? Jedno licho wie, czy w pociągu będzie działało ogrzewanie... W takim wypadku powinna się zatrzymać na noc u matki albo u którejś z ciotek. Narobi kłopotu? Trudno. Raz nie zawsze. Tak czy inaczej, kolejny problem do rozwiązania dziś: przypomnieć sobie informacje o działaniu komunikacji miejskiej w dzisiejszym dniu, zdecydować, kiedy wyjść i w stronę którego przystanku się skierować, by trafić na najdogodniejsze połączenie.
Żałowała, że nie ma obok siebie męża. Pomógłby. Przydałby się, chociażby żeby nosić tę cholerną torbę ze zniczami!
Westchnęła z rezygnacją.
Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze nie-znoszące-zwłoki pytania od dzieci, na które starała się cierpliwie opowiadać:
— Mamo, a czyj to grób?
— Mamo, a ten?!
— A czy ja znałem wujka Mariana?
Tłumaczyła spokojnie:
— Tu leży moja babcia. Nie znacie jej, bo umarła zanim się urodziliście. Ale ja pamiętam ją bardzo dobrze. To nasza rodzina i dlatego zapalimy tu znicz.
— Mamo! A po co dzisiaj wszyscy zapalają znicze?
— Bo dzisiaj jest Wszystkich Świętych — wyjaśniła. — Taka jest tradycja, że właśnie dzisiaj zapala się świeczki zmarłym.
Podeszli do kolejnego grobu.
— A kto tutaj leży? — zaciekawił się Piotr.
— Ciocia Marta. No, teraz ty. Masz tu zapałki. Możesz zapalić lampkę.
— A czy ja znałem ciocię Martę?
— No... tak, tylko możesz jej nie pamiętać. Rzadko nas odwiedzała. A poza tym, byłeś mały, jak umarła.
— A ile miałem wtedy lat?
Uśmiechnęła się. To była okazja.
— Policz — odpowiedziała. — Teraz mamy dwa tysiące dziewiąty, a ty masz dziewięć lat. O, a tu — spójrz — jest wyryta data śmierci.
— „Marta Woźniak” — zaczął czytać chłopiec — „1947 – 2003”. — To ja miałem trzy lata — zrobił mądrą minę.
— Brawo.
— A ja?! — zapiszczała Hania. — A ja?! Ile ja miałam wtedy lat?
— Miałaś roczek. Na pewno nie pamiętasz.
— Nieprawda, przypomnę sobie!
— Chodźmy dalej — Anka pociągnęła dzieci za sobą.
Dziewczynka nie zamykała jednak buzi nawet kiedy szli.
— Mamo?! A po co jest ta... tradycja? Że się zapala znicze umarłym?
Anka westchnęła cicho. Zawahała się, próbując odgadnąć, w którą z identycznych alejek powinna skręcić, wybrała w końcu.
— Widzisz, Haniu — zaczęła tłumaczyć. — Mówiłam ci już o duszy. To już trochę wiesz. Kiedy człowiek umiera, to nie umiera tak zupełnie. On jest — i zmartwychwstanie. Każdy, kto umarł, trafi do nieba, albo do piekła...
— Albo do czyśćca — przerwał dumnie Piotr.
— ...albo do czyśćca. I widzisz, powinniśmy modlić się za dusze zmarłych, żeby nie trafiły do piekła. Skoro kochaliśmy tych ludzi, którzy umarli, skoro odwiedzaliśmy ich i rozmawialiśmy z nimi kiedy jeszcze żyli, to powinniśmy dalej o nich pamiętać. Raz do roku zmarli mają swoje święto. Wtedy przychodzimy wszyscy na cmentarz. Odwiedzamy naszych krewnych i przyjaciół, których już nie ma tu, na świecie, i zapalamy im znicze. To taka nasza modlitwa, ale też i nasza nadzieja, że nie umrzemy, że..
— Że zmartwy... zmartwychwstaniemy?
— Tak, właśnie...
— No co? — chłopiec znów przerwał. — Ogień to jest taki symbol życia, nie wiesz?!
— Nie wiem...
— Głupia!
— Piotrek, dosyć tego! Ona nie jest głupia, tylko zwyczajnie nie wie niektórych rzeczy. Ty też kiedyś byłeś młodszy i nie wiedziałeś.
— A czemu tata nie mógł iść dzisiaj z nami?
— Już wam mówiłam. Musiał iść do pracy.
— A nie mógł sobie „zrobić wolne”?
— Akurat nie mógł. Tak się czasem zdarza, kiedy jest w pracy coś bardzo ważnego do zrobienia.
Powiał wiatr. Anka zadrżała, skuliła się. Nie było jej zimno, dobrze jednak wiedziała, że to złudne wrażenie. Jeszcze trochę i z całą pewnością będzie dygotać i szczękać zębami. Dzieci wykazywały większą odporność na chłód. Byli na cmentarzu niemal od dwóch godzin, a one wciąż nie zmarzły. Ale i to było złudzeniem. W końcu i one poczują to zimno, przenikające człowieka do szpiku kości. Ten ziąb, który po latach kojarzyć się może tylko ze spędzeniem połowy jesiennego dnia na cmentarzu pełnym ludzi i małych ogników. Dlatego nie pozwalała dzieciom niepotrzebnie się wyziębiać. Lada moment wszyscy zaczną marznąć.
Cieszyła się, że został im już tylko jeden grób. Potem tylko mogiły nieznanych żołnierzy, jeśli dzieci będą chciały, no i Popiełuszko...
Poczekała, aż dzieci zmówią krótką modlitwę za duszę jednego z dziadków, po czym wzięła je za ręce, i ruszyli dalej.
— Oo-o! A kogóż to moje piękne oczy widzą?! — za jej plecami rozległ się znajomy głos.
Odwróciła się.
Kobieta, ubrana w grubą, ciemną kurtkę i nieokreślonego wzoru grubą spódnicę, prawie całą twarz okutaną miała szalikiem.
Anka stanęła jak wryta. Każdego by się spodziewała, ale nie jej. Nie tu i przede wszystkim, nie teraz! Poczuła jak fala gorąca napływa do policzków, a nagle przyspieszony puls dudni w skroniach. Dziwnie chłodne ręce niemal przestały czuć, że dalej trzymają dziecięce dłonie. Jakieś igiełki poczęły kłuć w żołądku.
Kobieta najwidoczniej tego wszystkiego nie zauważyła.
— Toż to moja Ania z dziećmi! — Liczne zmarszczki, wystające zza szalika wykrzywiły się, zapewne w uśmiechu. — No no!
Anka spróbowała przełknąć ślinę. Powoli zaczynała odzyskiwać kontrolę nad sobą.
— No, coś tak zaniemówiła? — właścicielka szalika wciąż uśmiechała się. — Zawsze taka gaduła, a teraz?
— Przepraszam — „gadule” wreszcie udało się wydusić słowo. — Nie wiedziałam... W pierwszej... Nie wiedziałam co powiedzieć na początku.
— No tak. Taak — Zmarszczki powróciły do swojego pierwotnego wyrazu. — Rzadko się widujemy. Rzadziej do mnie przychodzisz ostatnio. Chociaż tak po prawdzie, to tylko ty jedna jeszcze o mnie pamiętasz. No, ale nic to! A gdzież to, Aniu, podziewa się twój mąż?
— Robert... Robert musiał dzisiaj iść do pracy.
— Ech! Lekarze, lekarze! Mówiłam ci: nie bierz sobie lekarza, ech!
— Robert to dobry mąż.
— O, tak. Taaak. Tylko te świąteczne dyżury, co? No, ale przynajmniej dzieci masz udane, nie ma co! — Poznaczona zmarszczkami twarz puściła oko w kierunku Piotrka. — No i co tam teraz u was? Opowiadaj!
— A dziękuję, dobrze. Przeprowadziliśmy się, mamy wreszcie mieszkanie. Dzieci... Dzieci, jak widzisz, zdrowie.
— A, no to świetnie! To najważniejsze — mlasnęła. — Naj-waż-niej-sze! No, ja mam jeszcze parę grobów do obskoczenia, a już zmarzłam, że uch! To was nie zatrzymuję. Do widzenia!
— Już się odwracała, by iść, ale schyliła się jeszcze, dotykając policzków dzieci.
— No, skarbeńki! Muszę was tam kiedyś odwiedzić, w tym nowym mieszkanku! Papapa! A i ty, Aniu, mogłabyś zajrzeć na święta. Papa!
Kobieta odwróciła się i za moment już jej nie było.
— Do zobaczenia — powiedziały za nią bezgłośnie usta Anki. Jej oczy próbowały śledzić oddalającą się sylwetkę, ale ta zaraz wtopiła się w rozmytą masę innych, i niepodobna było za nią podążać spojrzeniem. Anka próbowała jeszcze. Bezskutecznie.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Piotra:
— Mamo! A kto to był?
Westchnęła. Gorączkowo szukała w głowie jakiegoś kłamstwa. Nie znalazła.
— To była cioteczka Jadziula. Pamiętasz? Na pewno pamiętasz. Kiedyś mieszkała u babci. Bawiła się z wami, kiedy ja nie miałam czasu.
— No pewnie! — chłopiec przypomniał sobie. — Pamiętam. Bawiliśmy się z nią w szkołę!
— Ja też pamiętam szkołę — zapiszczała Hania.
— No, i straszyła nas, że jak będziemy niegrzeczni, to przyjdzie Baba Jaga — dodał. — A co ciocia robiła potem? Mówiłaś, że się od babci wyprowadziła.
Anka znów szukała w głowie odpowiedzi.
— Tak — zawahała się. — Tak tak. Właśnie tak, wyprowadziła się. Teraz mieszka... No... Bardzo daleko stąd.
— Mamo, a dlaczego ręce ci się trzęsą?
— Ach... To... To nic takiego. Zmarzłam po prostu.
Wzięła się w garść i opanowała drżenie; zdecydowała szybko, co zrobić.
— Słuchajcie — powiedziała do dzieci. — Zaczekajcie na mnie, tu pod drzewem. Ja sama pójdę zapalić lampkę. Tam leży... taka moja przyjaciółka. Nie znacie jej. Wy nie musicie tam iść. To niedaleko, cały czas będziecie mnie widzieć. W razie czego zawołacie. Tylko nie ruszajcie mi się stąd!
Szybkim krokiem dotarła do skromnego nagrobka. Zapaliła znicz. Była już zupełnie opanowana. Przeszedł ją tylko lekki dreszcz, kiedy spojrzała na kamienny napis: „ ś.p. Jadwiga Biernacka, 1938 – 2005, prosi o Zdrowaś Mario”.
Chwilę potem zabierała już dzieci:
— No, chodźmy już. Musimy wracać.
— A zobaczymy grób nieznanego żołnierza?
— Nie, Piotrusiu. Już jest późno, wszyscy zmarzliśmy. Może innym razem...
Tłum, choć nadal gęsty, zdawał się nieco rzednąć. Było późnawo, a dzieci nie protestowały. Musiały już odczuć chłód.
Lekko szumiące liście wiekowych drzew, razem ze spieszącymi gdzieś, nierozpoznawalnymi sylwetkami, tworzyły niepowtarzalny klimat, nieporównywalny z żadnym innym świętem. Wrażenie ciepła, dawane przez mrowie ognistych światełek, przenikało się z wszechobecnym, dokuczliwym zimnem, z każdym oddechem wdzierającym się coraz agresywniej do płuc.
Anka niewiele poświęcała temu uwagi. Spieszyli ku wyjściu, gdzie czekał ich jeszcze tylko ostatni przystanek, pomnik księdza Popiełuszki, przy którym zostawią ostatnie z lampek.
— Mamo! — Hani przypomniało się coś ważnego. — A ja też pamiętam, jak nas ciocia Jadziula straszyła Babą Jagą.
— Mhm.
— Ale Baby Jagi nie ma... Prawda?
— Oczywiście, kochanie. Masz rację: nie ma.
Masz całkowitą rację.
Baby Jagi nie ma.
 
Kristoff104
O mnie Kristoff104

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura