Krzysztof Leski Krzysztof Leski
3632
BLOG

Zbanowana muza

Krzysztof Leski Krzysztof Leski Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 91

Mam dziwny dzień. Zacząłem go dobrze, od dobrych chwil wśród dobrych ludzi. Po trwającym cztery godziny śniadaniu (RenKa, KaZet, jeśli przedwcześnie zdechnę, to u was, z przeżarcia) - wraz z Ufką wróciłem do cywilizacji i wdepnąłem do domu. Wygląda jak pobojowisko, ale już po pierwszym sprzątaniu. Ujdzie. Myszactwo dumne ze swej "dorosłości". Koty struchlałe, ale całe.

Zajrzałem do maila, by znaleźć kilka "życzeń" od ludzi-śmieci. Jeden nęka mnie już tak długo, że postanowiłem oddać sprawę prokuraturze, ale nie wiem, na jaki artykuł się powołać i przyznam, że liczę na pomoc bardziej kumatych w dziedzinie kk salonowiczów. Zajrzałem na salon i wpadłem na posta, który zdziwił mnie nieco, gdyż autor jednym tchem wspomina "Slade" i "Black Sabbath".

Pierwsi to kapela disco (pop) rocka z jednym superhitem na koncie - Cum feel the noize. Drudzy nagrali parę ciekawych płyt, do moich faworytów nie należeli, ale słuchanie ich było... dozwolone. Tak, dozwolone, bowiem pod koniec podstawówki podlegałem ostrym rygorom wynikającym z przynależności do klasowej frakcji, którą pasjonował "rock symfoniczny" AKA "progressive".

Szaleliśmy na punkcie The Nice Keitha Emersona, King Crimson z czasów Grega Lake'a, ELP, Pink Floyd, Yesów, Mike'a O. i Jeana-Michela. Kochaliśmy suitę "In Held..." zagraną przez Procol Harum z orkiestrą i chórem z Edmonton, "Child in time" i parę innych kawałków Deep Purple, niektóre - Budgie, Black Sabbath, Jethro Tull i nawet Led Zeppelin. Dawaliśmy sobie pojedyńcze dyspensy na słuchanie muzy jeszcze bliższej "zwykłemu" hard rockowi. Demonstracyjnie gardziliśmy Beatlesami, Stonesami, Czerwonymi Gitarami, Abbą i szpinakiem.

Fajnie było? Fajnie. Uwierało? Czasem. Miałem słabość do "Uriah Heep", ale szans na zezwolenie ogólne naszej grupy nie mieli. Zbyt dużo grali poprocka takiego jak "Look at Yourself". Ale na tej samej płycie było "July Morning", objęte zezwoleniem frakcyjnym. I była też o rok wcześniejsza ballada "Lady in Black". Prosta, popowa, ckliwa, ale uwielbiałem ją za słowa i co tu kryć - lubiłem też melodyjkę. Słuchałem jej i nawet sam śpiewałem po kryjomu.

Zapytacie: a Hendrix, Janis Joplin i inne ćpuny? Ano, nie słuchaliśmy, nie zezwalaliśmy. Lecz to i owo trochę nam się podobało. Na liście dozwolonych był zatem "Hey Joe" - także w wykonaniu Hendrixa - choć wszyscy byliśmy zgodni, że Purple zagrali to później bez porównania lepiej.

Gorzej, że nawet ten i ów kawałek zupełnego szajzu mi się trochę podobał. Byłem już od VII klasy dumnym posiadaczem kaseciaka (Mk 125) i nagrywałem muzę głównie z audycji Kaczkowskiego i tego drugiego, którego nazwisko usiłuję sobie przypomnieć i może jeszcze dziś mi się uda. Szajzu jednak nagrać nie moigłem: gdyby odkrył to któryś z kumpli, byłbym skończony.

Zdarzało się więc tylko, że zalegałem przy radiu, by posłuchać nawet Slade'ów. Dziś poszperałem, puściłem sobie "Cum...", aż córa przyszła do mego pokoju sprawdzić, co mi odbiło. Wyjaśniłem pokrótce. Ze zrozumieniem pokiwała głową, a posłuchawszy jeszcze przez chwilę skomentowała: "Prawie jak Moskau, Moskau". I dodała, że odszedł z tego świata wokalista "Boney M".

"Boney M" to disco polo II połowy lat 70. Szajz jakich mało, ale tańczyło przy tym pół Polski. Dyskotekami trzęsł "Rasputin", "Daddy cool" i "Rivers of Babylon", a za pościelówę robił remake "Still I'm sad". Cóż, zdarzało mi się posłuchać, zatańczyć nawet, a tę ostatnią balladę wręcz lubiłem. Wstydząc siłę tego. choć dawno skończyłem podstawówkę, nasza frakcja nie istniała, a moje otoczenie w ogólniaku i na studiach nie miało zahamowań tego typu.

Mysza ma inaczej. Ona i większość jej przyjaciół "Dżingis chanem" gardzi, ale nie wstydzą się posłuchać i wspólnie ryknąć "Moskau, Moskau", gdy mają ochotę. Ostatnio ryczeli wczoraj. Przypomniałem to sobie i jąłem z premedytacją sięgać we fragmenty swoich wspomnień. Te, które po dziś dzień (!!) podświadomie uważam za wstydliwe, choć mówię o tym już swobodnie.

Tak bezładnie sięgając znalazłem filigranową Suzi Quattro - prostego rocka grała, ale parę miała; po "T.Rex" i "Children..."; po "Sweet" i ich infantylne dziełka "Little Willy" i "Papa Joe"; po Alice Cooperi jego dość niezwykłe "Hello, hurray"; po nieśmiertelną Omegę z "Gyöngy Hajú Lány" oraz bardziej progresywnych bratanków - Locomotiv GT i Ringasd el magad; do Grand Funk RR i ich hałaśliwej wizytówki; The Who z Tommy'm i Queen z Rapsodią (puściłem ją dwa razy i zrobiła się 20.00) oraz muzą klasy maturalnej - We Will Rock You i We Are The Champions...

Dużo tego, ale będzie więcej. Wstydząc się tego słuchałem z rzadka Nazareth i Budki Suflera. Oraz nawet bez wstydu - grupy SBB, choć polskiej (we "frakcji" to nie wypadało). A nawet Cata Stevensa, Boba Dylana i dwóch gejów oraz oczywiście żydowskiego zawodzenia, jak mawiała matka jednej z moich qmpelek. I jeszcze słynnej pościelówy Moody Blues, przy której całowałem się pierwszy raz w życiu. A także... i... oraz... ponadto... długa ta lista...

Dość. Ten post urósł ponad miarę, bo nie chce mi się dziś robić niczego pożytecznego, zwełaszcza zaś zupełnie nie mam nastroju, by zabrać się do kodeksu wyborczego, choć poniekąd już muszę. Wgłębiam się z "zabronioną", "zbanowaną" wówczas muzykę. I wciąż coś odkrywam.

PS. Mam prośbę - jeśli chcecie dzielić się ze mną i innymi "swoją" muzyką pod tym postem - proszę, nie embedujcie. Wklejajcie tylko zwykłe linki. To mniej waży.

Salonowa lista prezentów Bawcie się dobrze ChęP: -3/6   ChęK: -3/6   ChęS: -3/6 . Półbojkotuję "lubczasopisma" Baby od chłopa nie odróżniacie! Protestuję przeciwko brakowi Freemana

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura