Leonardo Leonardo
2504
BLOG

„Okularnik”, albo jak zmarnowałem część wakacji

Leonardo Leonardo Kultura Obserwuj notkę 10

Współczesnych polskich kryminałów z reguły nie czytam, bo co któryś wezmę, to się rozczarowuję. Ostatnie, które mi się naprawdę podobały to była seria Marka Krajewskiego o Eberhardzie Mocku – chyba przede wszystkim ze względu na drobiazgowość opisów i tytaniczną pracę, jaką autor wykonał odtwarzając detale sytuacji historycznej. Inne kryminały, które próbowałem, miały albo beznadziejną intrygę, albo też były straszną grafomanią. Mówiąc zupełnie szczerze, wolę przeczytać po raz kolejny rozpadającego się Zeydler-Zborowskiego z serii ze srebrnym kluczykiem niż któryś z tych nowych „bestsellerów”.

Dlatego tez z zainteresowaniem zapoznałem się kilka tygodni temu z gazetowym wywiadem z Katarzyną Bondą, „najpopularniejszą autorką powieści kryminalnych w Polsce”, jak oznajmia notka na okładce powieści o polskiej profilerce Saszy Załuskiej, zachwalającą drugą część przygód tej bohaterki. Pani Bonda szeroko się rozwodzi o tym, jak to zanim siadła do pisania prowadziła pracochłonną „dokumentację” terenową, a także jak drobiazgowo planuje intrygę, rozpisuje postacie i wydarzenia oraz z jakim zapałem miesiącami pisze kolejne sceny. Po prostu „Alchemia słowa”. Moje zainteresowanie wzrosło jeszcze bardziej gdy dowiedziałem się, że Katarzyna Bonda pochodzi z Hajnówki, tam też toczy się akcja „Okularnika”, a kluczową rolę w opowiadanej przez nią historii odgrywa sprawa zabicia białoruskich chłopów przez oddział Romualda Rajsa „Burego” pod Puchałami Starymi, która od dłuższego czasu jest zadrą w stosunkach polsko-białoruskich na tym terenie. No wreszcie książka, której autor wie o czym pisze, pomyślałem. Zachęcony tym wszystkim nabyłem grube tomiszcze, nie zrażony czerwoną naklejką informującą o przecenie 25%, co może jednak powinno było mnie już w księgarni zastanowić.

Niestety, pechowo dla autorki, też znam tamte okolice i niestety liczba przypadków, w jakich mija się ona z realiami wystawia jak najgorsze świadectwo jej orientacji w stronach rodzinnych, tudzież owej starannej „dokumentacji”.

(Uwaga, dalej będą spoilery)

Zacznijmy od denerwujących drobiazgów. Huczne wesele jednej z kluczowych postaci powieści ma miejsce w „Jagiellońskich” w Puszczy Białowieskiej, w „jedynej w Europie naturalnej muszli koncertowej”. W rzeczywistości nazwa jest w liczbie pojedynczej, gdyż pochodzi od przedwojennego Nadleśnictwa Jagiellońskie, a „naturalny” amfiteatr jest tak naprawdę zaniedbaną dawną żwirownią. Nie ma tam żadnej restauracji ani „dawnej carskiej powozowni”, gdyż zabytkowe budynki zostały postawione w latach dwudziestych jako biuro nadleśnictwa. W dodatku jadąc z Hajnówki do Jagiellońskiego nie mija się „wejścia do Parku Narodowego”, a omijając główną drogę do Białowieży przez wsie Budy i Teremiski nie ma potrzeby przedzierania się przez „leśne przecinki” (ciekawe czy autorka wie, co to jest przecinka?), gdyż jest tam wygodna droga asfaltowa, po której nawet kursują autobusy. Ponadto, samochód Saszy Załuskiej musiał mieć zdolność teleportacji, gdyż został znaleziony koło osady Czerlonka, która leży w przeciwnym kierunku. Wszystko to można wyczytać z dowolnej mapy turystycznej, niestety jak widać „dokumentacja” zawiodła i jeden z kluczowych momentów intrygi został bezsensownie osadzony w przestrzeni.

Podobnie wystarczy spojrzeć na mapę, żeby dowiedzieć się, że Brok nie leży na trasie z Hajnówki do Białegostoku.

Główna bohaterka nie musiała się obawiać, że podczas jej bohaterskiego przedzierania się przecinkami przez puszczę zatrzyma ją jakiś „cwany gajowy”, gdyż od kilku dziesięcioleci w administracji leśnej nie ma stanowiska gajowego. Jest to zresztą jedyny wspomniany w książce przedstawiciel tej jednej z najliczniejszych w okolicy grupy zawodowej. Dalej jest jeszcze sugestia, że należy płacić wielkie łapówki miejscowym leśnikom, by wygrać przetarg na drewno, podczas gdy w rzeczywistości w polskich Lasach Państwowych od lat funkcjonuje system przetargów internetowych. A, i jeszcze czytelnik może się dowiedzieć, że drewno mierzy się w metrach kwadratowych (!) (informacja dla nowej matury, gdyż nie chciałbym być niezamierzonym powodem tragedii na jakimś egzaminie: w rzeczywistości drewno sprzedaje się w metrach sześciennych).

Ze zdumieniem dowiedziałem się, że granice Białowieskiego Parku Narodowego zostały przesunięte „niemal do opłotków miasteczka [Hajnówki]”. W rzeczywistości nadal park znajduje się tam gdzie był, koło Białowieży, kilkanaście kilometrów dalej.

Wszystko co się dzieje w Hajnówce i okolicach, te erupcje narodowej nienawiści ze strony narodowców, postkomunistyczne spiski, skorumpowana komenda policji, psychopatyczni lekarze itd. to jest całkowita fikcja. Pani Bonda uczciwie informuje o tym czytelnika na początku książki, powstaje tylko pytanie po co osadzać akcję w rzeczywiście istniejącym miejscu, z użyciem jego nazwy, jeśli jego wygląd nie ma wiele wspólnego z prawdą? Co z tego będzie miał czytelnik? Nie rozpoznaję w tych opisach nie tylko ludzi (OK, to w końcu powieść, a nie reportaż), ale także atmosfery i realiów tamtych okolic. Całkowicie fałszywie i jednostronnie została przedstawiona sprawa zabicia białoruskich furmanów. Autorka albo nie zapoznała się z uzasadnieniem umorzenia śledztwa w 2005 r. przez Oddziałową Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku (co wydaje się mało prawdopodobne, bo odnalezienie go w Internecie zajmuje pięć minut), albo świadomie wypacza tło i przebieg zdarzeń pod promowaną w książce tezę o potężnym konflikcie narodowościowym pomiędzy Polakami a Białorusinami. Oczywiście, historia tych ziem nie była łatwa, znany jest fakt, że po wojnie Białorusini żądali wręcz przyłączenia Hajnówki do Związku Radzieckiego, zawsze bardzo silne były tam prokomunistyczne sympatie, zbrodnie polskich oddziałów partyzanckich także od lat są znane, ale to nie powód by wypaczać trudną historię tamtych czasów. Chyba że chce się jątrzyć i nakręcać nastroje.

Tyle o realiach. Nie to jest jednak główną przyczyną katastrofy, jaką jest ta książka. W końcu większość ludzi nie zna ani Hajnówki, ani Białowieży i w sumie jest im wszystko jedno czy do danego miejsca jedzie się tą czy inną drogą i czy więcej jest tam skinów czy komuchów. Mój prywatny pogląd na jakość kryminałów jest taki, że te naprawdę dobre są dobre dlatego, że wiernie oddają rzeczywistość geograficzną i społeczną, nie rezygnując przy tym z fikcji, która jednak pozwala w atrakcyjny sposób opisać rzeczywiste zjawiska. Taki Philip Marlowe jeździ po rzeczywistych drogach nad Zatoką San Francisco w Ameryce lat czterdziestych i pięćdziesiątych, spotyka ludzi, którzy w rzeczywistości mogliby tam mieszkać i mierzy się ze sprawami, które rzeczywiście mogłyby się tam wydarzyć. Nawet jeśli Myszka Malloy nigdy w rzeczywistości nie istniał, to bez trudu nabieramy przekonania o jego prawdziwości, bo jest opisany jak postać z krwi i kości, z realistycznymi motywacjami i przekonującą historią życia.

A cóż my mamy w „Okularniku”? Główna bohaterka jest neurotyczną trzydziestoośmiolatką, która ma kłopoty z elementarnymi relacjami społecznymi, nie tylko w kwestii partnerów życiowych czy przyjaciół, ale także codziennych sytuacji w miejscach publicznych. Widząc to, mamy jednak uwierzyć, że jest cenioną profilerką, jedną z kilku najlepszych specjalistów w Polsce, która w prawidłowy sposób odgaduje motywacje i osobowości innych.

Cała akcja opiera się w większości na tym, że bohaterowie zachowują się inaczej niż tzw. zwykli ludzie zachowaliby się w określonych sytuacjach. Sprawia to wrażenie szycia intrygi na siłę, co może jest wystarczające w pierwszych literackich wprawkach licealistów, ale nie autorki z dorobkiem kilku książek. Wygląda to tak, że nie okoliczności zewnętrzne, wiarygodne motywacje wynikające z przekonująco zarysowanych osobowości czy logiczna sieć interakcji międzyludzkich splatają się w mechanizm automatycznie napędzający akcję, ale poszczególne fragmenty są niechlujnie sfastrygowane by dało się przejść od jednej sceny do drugiej, dążąc do strasznie przekombinowanego finału.

W ogóle, poza wiarygodnością postaci i realiów, głównym problemem tej książki jest to, że wszystkiego jest w niej za dużo i cała jest „za bardzo”. Autorka serwuje nam w jednym tomie: intrygę kryminalną, thriller psychologiczny, waśnie narodowościowe, wątki historyczne, pokoleniową powieść obyczajową, a na koniec jeszcze skręca w stronę horroru. Doprawione to wszystko skinami, ludowymi czarownicami, homoseksualnym stosunkiem z twarzą w świńskich odchodach (z obowiązkowym księdzem i obcinaniem członka), znajdowanymi w różnych konfiguracjach  obciętymi głowami, lokalną ubecką mafią trzęsącą miasteczkiem i złączoną wspólną mroczną tajemnicą, pojawiającym się w kluczowych momentach na przestrzeni lat tym samym samochodem, który splata różne wątki, tajemniczym seryjnym zabójcą, szpitalem psychiatrycznym, który okazuje się gniazdem Zła w postaci lekarki przetaczającej sobie ludzką krew by zachować młodość. W tym wszystkim znajduje się tłum postaci, papierowych i kompletnie nieodróżnialnych od siebie, do tego stopnia, że czytelnik ma problem z identyfikacją o kim aktualnie jest mowa. Uff… No jak można to wszystko znieść?

Jednym słowem: ani realistycznych osobowości, ani wiarygodnej i wciągającej fabuły, ani prawdziwości miejsca, ani prawdy historycznej. W pewnym momencie jest już naprawdę wszystko jedno kto zabił i w którą stronę powiodą kolejne zwroty i zapętlenia akcji. W miarę przebijania się przez kolejne strony z ponad ośmiuset, lektura staje się coraz bardziej męcząca i pozbawiona sensu. Trochę przerażające, że autorska ma w planie jeszcze dwa kolejne tomy, wszystkie ułożone w zgrabną tetralogię: „Powietrze”, „Ziemia”, „Ogień” , „Woda” (już samo to wskazuje nieomylnie, że nie chodziło o przekazanie czytelnikowi czegokolwiek, ale jedynie o „projekt”). Na szczęście nie ma obowiązku lektury, nie można jednak nie zadać sobie pytania: dlaczego w Polsce nie da się napisać (i wydać) dobrego kryminału? Niestety, nie znam na nie jednoznacznej odpowiedzi, ale po raz kolejny szczerze żałuję, że tak jest.

Leonardo
O mnie Leonardo

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura