Artur Lewczuk Artur Lewczuk
1009
BLOG

Odłamek szkła

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Polityka Obserwuj notkę 10

 Czasami zdarza się, że pewne obrazy rzeczywistości mocno wbijają się w oczy i tkwią długo pod powiekami. Raniąc oczy, nie pozwalają im choć na chwilę odpocząć. Wczoraj takim obrazem stał się dla mnie chichoczący Tomasz Sianecki,  który prowadził w TVN24 „Szkło kontaktowe”. Dziennikarza rozbawił sposób, w jaki jego koledzy skleili minireportaż z posiedzenia sejmowej Komisji Ustawodawczej. Miała ona rozpatrzyć projekty PiS-u i SLD w sprawie uchwały krytykującej raport MAK-u. W owym materiale filmowym można było zobaczyć Antoniego Macierewicza, który kilkakrotnie gładził wąsy.  Ukazany w te(faul)enowskim przekazie konterfekt  posła „wzbogacono przy okazji” komentarzem będącym cytatem z „Dnia świra”. Dla Tomasza Sianeckiego stworzona w ten sposób analogia pomiędzy Antonim Macierewiczem a bohaterem i tytułem filmu Marka Koterskiego wydała się chyba „arcyprawdziwa” i „arcyzabawna”, bo było mu jakoś szczególnie wesoło. Po odkryciu podobieństwa pomiędzy wczorajszym dniem Antoniego Macierewicza i dniem Adasia Miauczyńskiego Tomasz Sianecki przedstawił fragment wypowiedzi Antoniego Macierewicza, przestrzegającej posłów przed chowaniem głowy w piasek w związku z tym, w jaki sposób rząd rosyjski chce wyjaśnić przyczyny katastrofy smoleńskiej.

Czyżby dziennikarze TVN24 uważali, że jeżeli ktoś kilkakrotnie pociera swoje wąsy jest niczym świr? Chyba nie, a jeśli nie, to niby co chcieli przez swoją „burleskę” przekazać? Czyżby to, że trzeba być świrem, żeby oburzać się z powodu raportu MAK-u, żeby nie dowierzać Rosjanom, przypisywać im „zaniedbania” związane z ustalaniem przyczyn rozbicia się pod Smoleńskiem rządowego tupolewa? Cóż, pewnie taki wniosek wczoraj stał się „mądrością” wielu Polaków, zanoszących do niebios podziękowania za dar ocalenia narodu przez Platformę Obywatelską przed „dyktaturą” Prawa i Sprawiedliwości. 

Forma, w jakiej dziennikarze TVN24 ukazali Antoniego Macierewicza i jego słowa, to przykład manipulacji społeczeństwem, której dopuszczają się ci, którym rząd wręczył tuby propagandowe. Jest ona aktem pogardy, bo chyba nie inaczej można nazwać sytuację, w której człowieka próbującego poznać prawdę, stojącego na gruncie racji stanu ukazuje się jako kogoś, kto „nie umie sobie poradzić z samym sobą”. Zachowanie dziennikarzy TVN24 w związku z Antonim Macierewiczem to objaw tego jak traktują oni swoich widzów – jak gawiedź, którą trzeba kształtować na obraz i podobieństwa głupca. To, co można było zobaczyć wczoraj w „Szkle kontaktowym”, to świadomie wykreowana rzeczywistość, sztucznie stworzona, okryta płaszczykiem śmiechu po to, żeby zdyskredytować człowieka mającego poglądy polityczne inne niż pożądane przez władzę: „Tak, panowie, śmiechem ich wykończymy, panszyderstwem. Co nie są śmieszni? O, już my tak ich urządzimy, już ich tak przedstawimy, że cały naród będzie zrywał z nich boki. No przecież chyba nie będziemy z nimi dyskutowali, nie będziemy prowadzili z nimi sporów na argumenty, bo mogłoby się  okazać, że król jest nagi. Będziemy ich dźgali kpiną tak, żeby nikt nie stanął po ich stronie, żeby wstyd było się przyznać do tego, że podziela się jakieś racje PiS-u”.

W tym wczorajszym zdarzeniu ukrywa się nie tylko prawda o mechanizmach stosowanych w walce politycznej, ale i prawda o stanie ducha wielu polskich dziennikarzy, o polskim dziennikarstwie, które w jakiejś swojej części stało się serwilistyczne, powierzchowne i bezbarwne. 

Czym powinno ono być? Kiedy zadaję sobie to pytanie, przypominam sobie zimową noc sprzed wielu lat, kiedy słuchałem w radiu wspomnień prof. Wiktora Zina. W jednej ze swoich opowieści przywołał historię związaną z jego wykładem na Uniwersytecie Jagiellońskim, po którym podszedł do niego pewien ksiądz z kancelarii kurii krakowskiej z gratulacjami za wystąpienie i z wyrazem podziwu dla piękna języka profesora. Chcąc okazać swoją wdzięczność, zaprosił prof. Zina do siebie słowami: „Za to, jak pan mówił, panie profesorze, jestem gotów oddać panu połowę swojego królestwa”. Profesor z zaproszenia skorzystał. W czasie miłej, serdecznej rozmowy w mieszkaniu księdza przypomniał mu jego daną wcześniej obietnicę i lekko uśmiechnął się, bo zobaczył, że ksiądz zaczął z niepokojem rozglądać się, jakby ważył wartość znajdujących się w mieszkaniu rzeczy i wymiar straty, którą mógłby ponieść. Z pewnością wiele z nich było dla niego cennymi pamiątkami, wiele miało ogromną wartość emocjonalną, mimo to zaraz powiedział z dość smutną miną: „Słowo się rzekło, kobyłka u płotu”. Profesor szybko jednak rozpromienił twarz gospodarza mówiąc, że weźmie z jego mieszkania rzecz, która ma tylko wartość użytkową i którą można w bardzo łatwy sposób zastąpić inną. Po czym wstał, podszedł do stylowego biurka, podniósł je nieco i wyjął spod jednej jego nogi — krótszej niż pozostałe — coś, co służyło jako podkładka, a okazało się białym krukiem – niezwykle cennym brewiarzem pochodzącym z XVI wieku. Ksiądz zdumiony całym zdarzeniem zwrócił się do prof. W. Zina mniej więcej tak: „Panie profesorze, odkąd tu mieszkam, nigdy nie przesuwałem biurka. Brewiarz musiał więc tkwić pod nim wiele, wiele lat. Tyle osób przewinęło się przez ten pokój, niektórzy z nich byli tu mnóstwo razy, ale nikt nie dostrzegł, jak cenną rzecz w sobie kryje. Jak to jest, że my wszyscy widząc ją nie widzieliśmy jej, a pan już po kilkunastu minutach ją zobaczył?” Profesor na te słowa odpowiedział krótko: „Proszę księdza, bo ja umiem patrzeć”. 

Tak, „umieć patrzeć” to umiejętność, którą powinien mieć każdy człowiek, a zwłaszcza dziennikarze. Mam jednak wrażenie, że wielu polskim dziennikarzom tej umiejętności brakuje, umiejętności wydobywania z rzeczywistości prawdy, dostrzegania tego, co ważne. Bardzo często z plew chcą zrobić ziarno, a z ziarna plewy. Ten ich sposób patrzenia powoduje, że to, co dla nas powinno być istotne, co przede wszystkim powinniśmy widzieć, ginie. W konsekwencji zabiegu, jakim posłużono się w związku z posiedzeniem Komisji Ustawodawczej i Antonim Macierewiczem meritum sprawy okazało się czymś bez znaczenia. Za to po raz kolejny skierowano myśli widzów na inny tor – ślepy tor myśli, pogłębiający nasze wewnętrzne narodowe konflikty. 

Przyglądając się temu, jak postępuje wielu polskich dziennikarzy, trudno znaleźć podobieństwo między nimi a starożytnym greckim filozofem Diogenesem, który spytany przez Aleksandra Wielkiego, czy ma jakieś życzenie – poprosił tylko, by władca nie zasłaniał mu słońca. Ci nie chcą mówić o „słońcu”, wolą podziwiać szaty władzy, zachwycać się jej przymiotami, układać „peany” na jej cześć w nadziei, że ta okaże im względy, że nie zrobi z nimi tego, co robi z tymi, którzy mają w sobie odwagę odpowiadać na jej wezwanie słowami Diogenesa. Nasi publicyści często podobni są do bohaterów „Jądra ciemności”, którzy nachodzą Marlowa po jego powrocie z Konga i spotkaniu z Kurtzem. Chcą, żeby Marlow dał im dokumenty pozostawione przez Kutrza. Te dokumenty nie są im potrzebne po to, żeby zdobyć wiedzę o Kurtzu, poznać go jako człowieka, dotrzeć do tajemnicy, którą skrywa jego historia. Pragną ich tylko dlatego, bo wyobrażają sobie, że jest w nich wiedza, która uczyni ich bogatymi albo zapewni im awans zawodowy – nic więcej dla nich nie jest ważne. 

Myślicie pewnie, że nie mam poczucia humoru, że wszystko to, co wydarzyło się wczoraj w „Szkle kontaktowym” wynikało z przyjętej konwencji programu, że to tylko taki żart. Może macie rację. Ja jednak, kiedy gra się „hymn państwowy”, mam wewnętrzne przekonanie, że nie wolno z niego się śmiać. Śmiech nie zawsze ożywia dobro, czasami też je zabija, o tym chyba nasi dziennikarze niekiedy zapominają.

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka