Artur Lewczuk Artur Lewczuk
1619
BLOG

Czekając na barbarzyńców

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Polityka Obserwuj notkę 3

 Dosyć długo miałem przekonanie, że tragifarsa współczesnej codzienności grana przez ludzi tworzących „główny nurt myślowy” w naszym kraju, wcześniej czy później zostanie wygwizdana przez publiczność. Wydawało mi się, że ludzie ci swoje występy w postaci błazenady i parady oszustów niechybnie będą musieli skończyć i że ich teatr zostanie zamknięty z powodu braku zainteresowania repertuarem opartym na prostackim cynizmie. Ale nie, okazuje się, że nic takiego się nie stało - ich teatr nie pustoszeje. Występujący w nim aktorzy mogą liczyć na podziw i szacunek. Od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie, że tych, którzy oklaskują wystawiane w nim sztuki, jest coraz więcej, że pewien rodzaj publiki wali do tego teatru drzwiami i oknami. 

Ten teatr z założenia jest współczesny. Nie ma w nim miejsca dla tradycji - w tradycji z natury zalęgają się mole patriotyzmu, a on ma być kosmopolityczny, „europejski”. Nie może w nim być żadnego oderwania się od codzienności (bo życie jest tylko formą istnienia białka), żadnej głębi słów, która sugerowałaby, że jest coś więcej poza prostym życiem. Tu nie ma miejsca na symbole, na jakąkolwiek powagę. Sztuki grane w tym teatrze są pełne rubaszności. Śmiech, obśmiewanie są w nim na każdym kroku – dla wielu widzów wydaje się to zrozumiałe, przecież w życiu chodzi o to, żeby jak najczęściej „rechotać”, a szczególnie z tego, co jest „nienormalne”, Polska przecież zasługuje na to, żeby w końcu żyło się w niej „normalnie”, bez nadęcia bogoojczyźnianego i martyrologicznego rapsodu. Skąd ten śmiech? Niejednokrotnie wynika z braku argumentów uzasadniających słuszność „własnej mowy”, z odmowy szukania porozumienia z tymi, którzy myślą inaczej, z niemocy dokonywania refleksji, z braku woli szukania prawdy, z chęci deprecjonowania wartości, których uznanie zmuszałoby do zmiany przyjętego sposobu istnienia. 

Sztuki grane w teatrze mainstreimu z założenia mają być łatwe w odbiorze, jednoznaczne. Powinny być takie, żeby wytępić z codzienności „upiora krytycyzmu i niezadowolenia”. Nie mogą zmuszać publiki do nadmiernego namysłu i nie mogą prowokować jej do zadawania pytań, stawania się podmiotem życia. Za to mają umacniać ją w przekonaniu, że w swoim uwielbieniu dla świata rzeczy i zabawy jest taka nowoczesna, taka postępowa, jak prawie żadna inna, a tym samym legitymizować narzucany społeczeństwu wzór istnienia i charakter pragnień. Z jednego takiego, co to odważył się nierozważnie zadać pytanie: „...jak żyć? jak żyć?” śmiała się „cała Polska”, nazywając go „panem Paprykarzem” (ach, ta mainstreimowa kindersztuba). "Jak żyć? Co za głupie pytanie, przecież wiadomo, jak żyć…"

W tym teatrze skłonność do krytykowania władzy jest przedstawiana jako zło, a ci, którzy mają czelność wytykać jej błędy, jawią się jako „demony nienawiści”. Gra w mainstreimowym teatrze polega na dawaniu odporu „nienawiści skierowanej przeciwko władzy” poprzez demonstrowanie pragnienia „miłości”, na sprzedawaniu marzeń oraz podtrzymywaniu tęsknoty za wyspami zielonymi. Ci, którzy potrafią to robić, dostają w nim główne role. 

On wszystko porządkuje tak, „ jak trza”. Pokazuje świat w barwach czarno-białych. Wszystko jest w nim jednoznaczne. Próżno w nim szukać postaci tragicznych, są jedynie rycerze dobra i małe złośliwe istoty próbujące przejąć władzę, żeby dopiec innym do żywego. W tym teatrze głosi się, że władza ma zawsze rację, nigdy się nie myli, działa zawsze sprawnie i musi toczyć heroiczną walkę z wciąż niemogącą jakoś szczeznąć plagą szkodników politycznych, ale to walka wcześniej czy później zwycięska, prowadząca do oczyszczenia życia publicznego z zarazków innych myśli niż oficjalnie przyjęta „wykładnia” teatralnych poglądów. Ten sposób kształtowania ludzkich umysłów i postaw zapewnia spokój i bezpieczeństwo tym, którzy mają władzę, w konsumowaniu profitów wynikających z tej władzy. 

Kiedy przyglądam się rolom granym w mainstreimowym teatrze, mam niekiedy nieodparte wrażenie, że są kalką „Świętoszka” Moliera. Z jednej strony pokazuje się w nim obrzydliwego, podłego, dewocyjnego hipokrytę Tartuffa i jego ofiary w postaci Orgona, Marianny, Walerego, Damisa, Elmiry (i Bóg wie, kogo jeszcze), a z drugiej strony bohaterów oświeconych takich jak Kleant i Doryna, którzy dzięki swojej oświeceniowości ratują dom Orgona przed katastrofą – i tym sposobem dokonuje się na naszych oczach „rewolucja zeświecczania państwa”. Kiedy jednak mam okazję widzieć „Świętoszka”, nieodparcie zadaję sobie pytanie, czy Molier nie postąpił niegodziwie, nadając człowiekowi, który nawołuje do wyrzeczeń w imię wiary, rysy kogoś okropnego i czyniąc jego uczniem głupca? W mainstreimowym teatrze porozumienie pomiędzy aktorami a publiką buduje się poprzez definiowanie przez aktorów wspólnego wroga i takie jego przedstawianie, by publika myślała, że to jest wróg nad wrogami. Ale czy tego rodzaju spoiwo ma w sobie siłę, która pozwala budować coś wartościowego i trwałego? A może właśnie w tym rzecz, by nic, co jest wartościowe z punktu widzenia silnego, sprawnie działającego państwa, nie zaistniało, bo a nuż mogłoby ujrzeć światło dzienne to i owo, co w świecie mainstreimu wywołałoby popłoch? 

Grane w teatrze mainstreimu sztuki służą trzymaniu publiki w ryzach „zdrowego rozsądku” i przerabianiu jej w taki sposób, żeby całkowicie została przerobiona na modłę „nowoczesności”. Dla przykładu: jeżeli w przedstawieniu pojawia się konflikt pomiędzy bohaterem, nazwijmy go Januszem, a bohaterem, nazwijmy go Rysiem, o to, ile komu i jakich pokoi się należy, to Janusz, chcąc pokazać „publice”, jak najlepiej rozwiązywać konflikty, proponuje Rysiowi, wspólne napicie się wódki. Potem następuje antrakt, a po nim Rysio, wychodząc na scenę, mówi, że Janusz to super inteligentny facet. Proste? Proste – żeby poradzić sobie z jakimś problemem, wystarczy wychylić kielonka, i po sprawie. No, chyba że ktoś jest abstynentem, a to co innego. W życiu nie ma co filozofować; żeby dobrze żyć, trzeba być równym chłopem (no to chlup w ten głupi dziób). Czyż nie można być wdzięcznym za tego rodzaju edukację? W końcu ktoś daje recepty na życie, które każdy może „wykupić”. 

W teatrze tym boją się patosu jak diabeł święconej wody; obowiązuje język ulicy, codzienny, zredukowany do komunikowania potrzeb i wyrażania inwektyw. Mówienie jest tu dla samego mówienia. Najważniejsze, by mówić. To, co się mówi i jak się mówi, raczej nie ma znaczenia. Ważne jest jednak, by mówić tak, żeby potem o aktorze mówiono. Tu obowiązuje zasada: „Mówią o tobie – grasz. Przestają mówić – zostajesz w garderobie.” Styl wysoki w mainstreimowym teatrze nie jest stosowany i nie tylko dlatego, że jest sprzeczny z naturą jego aktorów; nie używa się go, ponieważ mógłby przypominać, że istnieją wartości wyższe, do których należy się odwoływać i które należy czynić miarą słów i ludzkich zachowań – a to doprawdy byłoby ponad ludzkie siły. 

Dekoracja w takim teatrze musi być „politycznie poprawna” – broń Boże, żadnych krzyży na scenie, niczego, co mogłoby obrazić czyjeś uczucia. Najlepiej, żeby scenografia nie odnosiła się do żadnych kontekstów, niczego nie przywoływała. Oczywiście teatr ten nie byłby prawdziwym teatrem, gdyby nie było w nim rekwizytów. Rekwizyty powinny być. Do niezbędnych zaliczyć należy: maski, świńskie ryje, flaszki, wibratory, sztuczne penisy, pistolet, flagę, no i miseczkę z łajnem. One aktorom grającym w mainstreimowym teatrze przydają się jak żadne inne – pozwalają wyrazić potrzeby i duchowość jego bohaterów. 

Nie myślcie, że ten teatr to teatr lokalny. W nim chętnie wystawia się sztuki dramaturgów rosyjskich, niemieckich, francuskich. Takie sztuki są wydarzeniem sezonu i źródłem dumy – że przyjeżdżają, że chcą, że dzielą się z nami swoją sztuką, że dzięki nim jesteśmy nareszcie tacy światowi. Potem jeszcze długo się o nich mówi i mówi. Każde wypowiedziane w nich słowo wielokrotnie obraca się na różne strony i próbuje się rozłupać, żeby wyłuskać z niego sens, z wiarą, że jest w nim jakiś orzech nadziei, że wreszcie przebaczyli, że już akceptują, że w końcu uznali nas za swoich. 

Czego wyrazem jest ten teatr? Jest wyrazem zagubienia współczesnej Polski. Jej trudności z określeniem własnej tożsamości. To objaw rozluźnienia wspólnotowości, więzi narodowych oraz negatywnych zmian, jakie zachodzą w strukturze jej państwowości. To przejaw coraz mniejszego identyfikowania się Polaków z własną tradycją narodową i niedowładu władzy w zakresie wypełniania obowiązków, jakie ma wobec obywateli.

Dzisiaj krzyże drażnią, obrażają. Dzisiaj demonstrowanie patriotyzmu nazywa się nacjonalizmem albo faszyzmem. Dzisiaj kultywowanie pamięci o narodowej przeszłości nazywa się pożałowania godnym paradygmatem romantycznym. To, co dzieje się obecnie w naszej ojczyźnie, przypomina sytuację, którą przedstawił Konstandinos Kawafis w wierszu „Czekając na barbarzyńców”. Zgromadzona na rynku ludność nie potrafi samodzielnie działać, zorganizować się, jest ubezwłasnowolniona charakterem swojej świadomości. Odebrane zostało jej poczucie narodowej wspólnotowości, a więc możność formułowania wspólnych celów, które mogą pobudzić ją do działania. Odebrano poczucie praw, jakie powinna mieć i obowiązków, jakie powinna władza spełniać. Nauczono ją wierzyć we własną niemoc. Wygaszono w niej pragnienia urzeczywistniania wyższych wartości, przez co nie potrafi zbuntować się przeciwko istniejącemu w państwie chaosowi i nie potrafi dążyć do budowania nowego porządku. Rządowi brakuje inwencji, a tym samym nie wie, co począć z otrzymaną władzą, jak ją spożytkować dla wspólnego dobra. Prawo jest stanowione dla samego jego stanowienia – tworzeniu prawa nie przyświeca żadna myśl związana z wizją państwa, bo takiej wizji nie ma. Uchwalane prawo służy co najwyżej celom administracyjnym. Cesarz opisanego przez Kawafisa państwa najchętniej oddałby się pod jakąś obcą opiekę, bo dzięki temu nie musiałby rozwiązywać problemów, do rozwiązywania których jest zobowiązany. Rządzenie państwem strasznie go męczy. Marzy o tym, żeby obca władza przejęła jego powinności, chciałby podzielić się nią nimi, ale pod warunkiem zachowania posiadanych tytułów – jemu więc tak naprawdę wystarczą tylko tytuły i rozkosze życia wynikające z bycia cesarzem. Retorzy, którzy swoimi pięknymi mowami mogliby pobudzić naród do szlachetnego czynu, wyzwolić w nim siły twórcze, tylko czekają, by ktoś pomógł im uwolnić się z krępującej ich tradycji, pozwolił jawnie z nią zerwać, bo taka nudna, taka stara i ciągle przypomina, że człowiek nie powinien żyć tylko dla samego siebie. Wszyscy bohaterowie wiersza Kawafisa czekają na barbarzyńców. W sytuacji, w jakiej się znaleźli, barbarzyńcy są dla nich jakimś rozwiązaniem. 

Czy i do nas przyjdą barbarzyńcy? A jeśli nie przyjdą? Cóż poczniemy bez nich? Co się wtedy z nami stanie? 

 

 

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka