Dziesięciu tysięcy widzów w wiedeńskiej Stadthalle nie trzeba było do tego namawiać dwa razy. Prince, legendarny funkster z Minneapolis, odpalił w sobotę muzyczny fajerwerk szczególnego rodzaju i o niespodziewanym blasku. Wraz z doskonałymi muzykami z nowego trio (co okazało się być żenskim kwartetem) 3rdEyeGirl pokazał przez 150 minut i dokładnie w swoje 56 urodziny, jak zachować świeżość przez dziesięciolecia kariery.
Chrapliwe gitarowe akordy, zwinne ruchy, ostry jak zawsze głos, znane od dziesęcioleci numery a jednak ten koncert był inny. Już początkowe Let´s Go Crazy był zapowiedzią tego czym będzie ten wieczór. Rock pour przemięszany z brutalnym funkiem. Coś z pierwszych płyt Red Hot Chili Peppers ale dużo, dużo bardziej oryginalne, pierwotne, archaiczne. James Brown z Led Zeppelin? Sam nie wiem ale coś w tym kierunku.
Vienna, do you love the Eighties? - zapytał Prince i zaserwował publiczności Cool, niemal zapomnianą piosenkę The Time z wydanego w 1981 roku singla. Nieco później She´s Always In My Hair z B-side Raspberry Beret z 1985 roku. Oczywiscie w eleganckiej funk-rockowej aranżacji. Tak na rozgrzewkę. Przy tej ostatniej publicznośc musiała przejąć na polecenie Mistrza rolę chóru. Musze przyznać, że biorąc pod uwagę ilośc młodych widzów wypadło to nawet zupełnie przyzwoicie. A potem było już jak być musiało. Istny huragan przez bite dwie i pół godziny: Sign ´O´The Times, When Doves Cry, Hot Thing, Kiss, Little Red Corvette, Raspberry Beret, U Got the Look, Hot Thing, Houseqzake, Nothing Compares 2U, Purple Rain .... Medley bez początku i końca, niekończąca się orgia bluesa, rocka i funka. Ale jak! Improwizacja na granicy (ale nigdy ponad nią) muzycznej kakafonii i wirtuozeria jakiej na prózno dzisiaj szukać.
Właśnie Purple Rain. Nieprawdopodobne trzydzieści lat minęło, od wydania albumu na którym ta emocjonalna ballada rozbrzmiała po raz pierwszy. Prince i jego pozostająca pod silnym wpływem Jimmy Page, gitarzystka Donna Grantis wwiercili się dosłownie żrącymi blues-rockowymi riffami w splot słoneczny publiczności. Fascynujące i genialne zarazem, to co Prince zrobił ze swoim starym hitem. 15 minut nieprawdopodobnie emocionalnej muzyki w natężeniu (także decybelowym) o jakim co młodsi widzowie zapewne nie wiedzieli, że takowe jest jeszcze gdziekolwiek dozwolone. Prince spokojnie pytał, stronger?, harder? i za każdym razem podbijał poprzeczkę. Nie wiem czy gdzieś w rockowym niebie Jimi Hendrix uronił łezkę (słyszeć słyszał na sto procent) ale ja w sali widziałem płaczących co borąc pod uwagę nieco drętwą wiedeńską pubiczność nie jest ani zjawiskiem częstym ani łatwym do wywolania.
Końcowy What´s My Name mógłby spokojnie nosić tytuł Who is the King here. Wiedeńscy fani nie mieli wątpliwości - Prince!!!
To był zdecydowanie najlepszy wiedeński koncert supergwiazdy od 1987 roku i najlepszy jaki w jego wykonaniu w ciągu ostatniego ćwierćwiecza widzałem. Najlepsze urodzinowe party na jakim miałem być zaszczyt, jedno z tego rodzaju co się pamięta do końca życia. It´s gonna be a beautiful night - zapowiedział mały-wielki mistrz na samym początku. Słowa dotrzymał.
PS. Normalnie taki koncert przygotowuje się przez pół roku. My mieliśmy na wszystko dziesięć dni. Cały Prince
Funk’n’Roll