Łukasz Rzepiński Łukasz Rzepiński
2039
BLOG

Bangkok i Birma cz.I

Łukasz Rzepiński Łukasz Rzepiński Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

 

Bangkok

Norwegia żegna piękną zimą i dziwnym zwyczajem, którego nie zaobserwowałem wcześniej. Ubrana w niebieski uniform dziewczyna wędruje chodnikiem i wygrywa na trąbce melodię. Za nią, gęsiego podąża sznureczek dziewczyn i wszystkie mają tajemnicze uśmiechy. Niektórzy przechodnie, szczególnie kobiety, także uśmiechają się i biją brawo. Może o ślub chodzi?

Chciałem przygodę, to ją mam. A uważaj czego chcesz, bo możesz to dostać! Znalazłem jakieś zaciszne miejsce w tym szalonym Bangkoku dla rozpoczęcia jej opisywania. Tajska rodzina, ewidentnie gospodarze tego przytulnego miejsca, gdzie pływają wielkie ryby w akwarium, szemrze fontanna, wita jedynego gościa uśmiechami i serwują mi jakieś gigantyczne krewetki, na kiełkach, orzechach i makaronie sojowym. Mają piwo, które marzyło mi się w hotelu gdzie go nie serwują, ruszyłem więc na poszukiwanie miejsca spełniającego kilka warunków na raz, a nie jest to łatwe: wi-fi, piwo, otwarta przestrzeń do palenia i jedzenie. Uwaga reklamuję: tajskie piwo Chang, doskonałe. Dostałem w samolocie i niesłychanie mi zasmakowało, bardziej niż wiele europejskich.

Elegancka Tajka trzyma pieska na poduszeczce, walczę pałeczkami z pancerzami 2 wielkich krewetek i modlę się do swojego chorego żołądka, który codziennie protestuje aby dziś dał mi spokój.  Ale kuchnię tajską, w tym tłuste, o dziwnym, maślanym smaku krewetki znosi bez oporów. To chyba rzeczywiście prawda, że jest zdrowsza.

Po przygodach z ważnością paszportu (bo do Tajlandii i Birmy musi być ważny minimum 6 miesięcy), wystąpiłem w Oslo o paszport tymczasowy w trybie przyspieszonym. Konsulat zażądał ważnego powodu, zatem wypisałem piękny dokument błagający władze polskie o udzielenie wszelkiej niezbędnej pomocy i dałem w pracy do podbicia i podpisania w firmie. Dzięki temu w 3 dni dostałem paszport tymczasowy. Jednocześnie jednak byłem świadkiem przykrej sceny gdzie załamana dziewczyna przyszła do polskiego konsulatu pytając co ma zrobić po wypadku w pracy i została odesłana z kwitkiem, że taka pomoc nie jest w konsulacie świadczona.

A potem zaczęły się przygody. Szef wysyła ponaglające listy: do Birmy, do Birmy. To układam plan: przeskok do Tajlandii w niedzielę, wiza przyspieszona do Birmy i wizyta w tajskim oddziale firmy w poniedziałek, we wtorek przelot do Birmy. Polska nie ma możliwości wizy „on-arrival” w Birmie, a jak na złość mają taką możliwość Chiny czy Norwegia. Stąd planuję 2 dni w Bangkoku.

Plany zaczynają sypać się wkrótce. Szybka podróż ekspresem na lotnisko w Oslo przez ośnieżone pola i piękne białe lasy. I pierwszą niemiłą niespodzianką gotują Norwegowie. „A gdzie ma pan bilet powrotny?”. „Nie mam, bo następny lot mam wykupiony do Birmy, a nie wiem dokładnie kiedy wracam”. „A wizę do Birmy pan ma?”. „Nie, bo będę załatwiać dopiero w Bangkoku”. „Wobec tego nie może pan lecieć” – czuję jak wzbiera we mnie panika i wściekłość. „Jak to?”. „Nie dostanie pan wizy do Tajlandii bez biletu powrotnego lub wizy tranzytowej”. I patrzy dziewczyna z wyrazem automatu i dodaje „ostatnio zawrócili jednego człowieka”. Do odlotu godzina. Szybko myślę – firma mi nie przepuści drugiego „spieprzonego” biletu do Tajlandii, bo pierwszy przepadł z powodu niedostatecznej ważności paszportu. Pędzę na stanowisko Norwegian – „dajcie mi najtańszy bilet Bangkok – Oslo w przeciągu miesiąca”. Mieli jakiś prawie dokładnie za miesiąc ale i tak tani nie był. Biorę i pędzę, tym razem dziewczyna mnie przepuszcza. „Będzie pan go musiał pokazać w Bangkoku” – dodaje.

Do odlotu pół godziny a do stanowiska paszportowego gigantyczne kolejki: no tak, coś ewidentnie nie chce abym poleciał. Okazuje się jednak że ogromna liczba osób oczekuje na ten sam przelot. Stoi: „Air Thai” – gigantyczny. Z powodu jego gigantyczności będą go jeszcze odśnieżać i odladzać przez 45 minut. W środku tajska załoga wita pokłonami , a wnętrze samolotu robi duże wrażenie. Leżanki i stoliki w klasie biznes, a nawet w ekonomicznej indywidualne ekrany do oglądania filmów, poduszki, koce. Ponad 70 rzędów – przyzwyczajony do samolocików na trasach europejskich jestem pod dużym wrażeniem.

Jedno mnie zaczyna powoli martwić – przymusowy zakup biletu poważnie naruszył mój podróżny budżet.

Nad Pskowem podają doskonały posiłek, potem serwują drinki, jeden za drugim, z czego chętnie korzysta sąsiad aż do wywołania w końcu odmowy wydania kolejnego koniaku. No tak, wystarczy Norwegów spuścić ze smyczy to już szaleją. Potem zanurzam się w świecie filmów i funduję sobie dziwaczne wrażenia w postaci 2 gigantycznych tajskich filmów historycznych po 3 godziny każdy. Historia dzieje się w czasach wielkiego królestwa Birmy, którego bystry i wojowniczy władca rozgrywa między sobą królewsta Ayutha (za pisownię nie ręczę, podobnie jak nie zapamiętałem imion) i kilka innych (odpowiedniki Tajlandii, Kambodży i kilku innych) i bierze jako zakładnika syna króla Ayuthy czyli Syjamu,dzisiaj Tajlandii. Syn uczony jest przez buddyjskiego mnicha i przeżywa szereg przygód, z których część jest dziwaczna – np hoduje doskonałego koguta bojowego, co wywołuje słuszny niesmak buddyjskiego mnicha. Film pełen jest buńczucznych zapowiedzi typu „nie złamią nas, bo jesteśmy Syjamczykami”.  Jeden z dialogów: „nie cieszę się że umierasz, mimo że jesteś konkurencyjnym księciem i nie moją krwią. Obaj jesteśmy Syjamczykami i to jest najważniejsze! Syjamczycy nie powinni walczyć między sobą”. Umierający konkurent zdumiony odpowiada: „jaka mądra myśl! Dlaczego sam na to nie wpadłem? Z tą myślą mogę umrzeć spokojny”. Po śmierci króla Birmy, młody książę odbywa krwawą wojnę z przeważającymi siłami birmańskimi, trup ściele się gęsto, Birmańczycy dysponują europejską kawalerią, a smutny mnich buddyjski odprawia modlitwy, nie protestując jednak przeciwko koniecznemu złu. Jak wytłumaczył mi pewien buddysta – to nie jest tak że Buddyści nie walczą. Walczą kiedy trzeba, tak dobrze jak tylko potrafią, jednak grzechem jest walka z nienawiścią. Pod koniec zniesmaczony wysokobudżetową rzezią i XIX wiecznymi hasłami nacjonalistycznymi o wielkości Syjamu wyłączam to 6 godzinne dzieło, prezentujące najwyraźniej etnogenezę Tajlandii. Patrzę na mapę gdzie się znajdujemy i po raz pierwszy czuję dreszcz niepokoju. Tuż na lewo Himalaje: Annapurna, Mount Everest pojawiają się na interaktywnej mapie. Gdzieś w dole za chwilę Kalkuta – przyglądam się obcej mapie – to się dzieje naprawdę. Nagle te dziwne nazwy stają się bardzo realne – za chwilę Azja! Jeszcze tylko przestrzeń powietrzna Bangladeszu, Birmy i zaraz Bangkok. Samolot przenika przez grubą warstwę chmur i w białej od zamglenia przestrzeni ukazuje się ogrom zieleni i wody. Pola ryżowe. Przed chwilą widziałem jeszcze ośnieżone lasy. Ukłony pożegnalne załogi i wchodzimy do sauny: gorąc, wilgoć i biaława atmosfera powietrza. Na lotnisku ogromne kolejki do kontroli paszportowej – godzina oczekiwania. W Norwegii oczywiście dziewczyna ewidentnie racji nie miała. Nikomu nie sprawdzają biletów powrotnych, procedura wbicia miesięcznej wizy do paszportu trwa może 20 sekund. Teraz dodam użyteczną informację dla googlowiczów którzy często trafiają do mnie poszukując konkretnej informacji. Obywatel polski nie musi spełniać żadnych formalności, czy występować o wizę. Wystarczy po prostu przylecieć i bezpłatnie wbijana jest 30 dniowa wiza. Opuszczam lotnisko wchodząc w wielką bramę mówiącą: „niech żyje król”.

Taksówkarz wiezie mnie szeroką autostradą i podczas gdy częstuje mnie cukierkami, chłonę otoczenie głodnym okiem. Zielono, bardzo zielono, palmy, jakieś dziwne drzewa, podmokłe pola z małymi drewnianymi domkami, tu i ówdzie jakaś pagoda. Na to narzucone dzikie, betonowe budownictwo – kolej napowietrzna, wiadukty. I wyłania się Bangkok – miasto potwór. Aż po horyzont morze mrówkowco-wieżowców. Wielkich i paskudnych, niektóre nakryte jakimiś złotymi kopułami. Wieżowce przypominające piramidy, czy strzelające iglicami wieże nakryte logiem BMW czy jakiejś innej firmy. Dziesiątki, a może setki. W końcu to 10 milionowe miasto. Taksówkarz pokazuje z dumą, a ja kręcę głową ze zdumienia. Wszędzie portrety rodziny królewskiej w czerwieni i złocie. Budynek, który biorę za buddyjską świątynię okazuje się sztabem 1-wszej armii tajskiej, jak głosi napis. Pojawiają się wyprężeni, dobrze umundurowani żołnierze o ładnych tajskich twarzach. Taksówkarz pokazuje mi jakieś budynki o opowiada coś o królu, z czego nic nie rozumiem. Czytam: „1-wsza dywizja, Gwardia Królewska”. Morze wieżowców kończy się i nagle pojawia się typowe azjatyckie miasto. Walące się, brudne budyneczki, tu i ówdzie kolonialne, mydło i powidło, parujące naczynia z zupami, mnisi buddyjscy, stragany owoców, plątaniny kabli elektrycznych. I w środku tego galimatiasu taksówkarz zatrzymuje się i pokazuje – to jest pana hotel. No rzeczywiście – jest jakiś lepszy budyneczek. Jazda kosztowała mnie 500 batów, czyli 50zł. Jak na 35 kilometrów niedużo, choć na warunki tajskie to dość spora suma. W hotelu kwiaty, ukłony ze złożonymi rączkami i oczywiście pobranie całej sumy za pobyt plus niepokojąco duży depozyt. Finanse zaczynają mnie niepokoić. Policzone baty na pobyt wyszły, muszę wymienić dolary przeznaczone na Birmę. Niedobrze.

Wysyłam sms do szefa „czy firma płaci nam za hotel w Birmie, a jeśli nie to ile hotel kosztuje”. Odpowiedź przechodzi wszelkie moje oczekiwania: „przywieź mi 1000 dolarów, bo nie można korzystać tu z bankomatów, a hotel kosztuje 95 dolarów za dobę i są inne wydatki”. Załamuję się – nie dość że zaczynam się martwić swoimi finansami to jeszcze szefowie mam „przywieźć” 1000 dolarów! I jak to możliwe że utrzymanie w jednym z biedniejszych państw świata kosztuje 100 dolarów za dobę… i czemu firma o nic nie zadbała. Podejmuję decyzję: wysyłam email z żądaniem natychmiastowej wypłaty na konto odpowiedniej sumy, bo inaczej nie ruszam się z Tajlandii. Znając moją chińską firmę procedura wypłaty potrwa kilka dni, zatem przygotowuję się na dłuższy pobyt w Bangkoku. Jadę negocjować miliony, a tutaj problemy z „głupim” 1000 dolarów.

Hotel jest wysepką luksusu, przechodzący mnich buddyjski przygląda się jak piszę na komputerze. Czy mi się wydaje, czy ziemia się trzęsie? Ewidentnie powierzchnia gruntu poruszyła się. Nie, nie zdawało mi się, trwa to jakieś pół godziny. Trzeba znaleźć kantor. Obsługa hotelu odsyła mnie daleko do jakiejś pagody. A dobrze, trudno – idę na piechotę. Kantor, wbrew długiej wyrysowanej przez obsługe hotelu trasie, znajduje się tuż za rogiem, ale zanurzam się w miasto. Obce zapachy tłusto-słodko-kwaśne, gorąc, loteryjka na przejściach dla pieszych. Mijam parujące zupy, zakłady fryzjerskie, masażu, przyprawy, ryby w ziołach, nieznane owoce, kalkulatory, torebki, zakłady „Armani” i Bóg wie co jeszcze. Odpoczywam przy buddyjskiej świątyni. Trafiam na jakieś wioski dla turystów. Małe uliczki przekształcone w małe „Christianie” – oazy hippisów – śmiesznie tanie hostele (po 20 złotych), dzieci-kwiaty, targi, piejące koguty, koty popijające wodę z wiader, młode, drobne dziewczyny targające dzieci. Tu i ówdzie z nienacka wyłania się galeria sztuki lub jakiś kolonialny antykwariat, gdzie w miniświecie siedzi człowiek i popijając kawę studiuje stare książki. Wszędzie masa europejskich turystów, ogólnie czuję się bezpiecznie – nikt mnie nie dotyka ani nie wchodzi inwazyjnie w moją przestrzeń. Ale… założyłem zbyt dobre buty, bo pojechałem przecież na spotkania biznesowe. Tajowie odprowadzają je spojrzeniem, uświadamiam sobie że kosztowały miesięczną tajską pensję. Na jednej ulicy prowokuje to konkretną reakcję. Wypadają, namierzając mnie na podstawie butów, liczni sprzedawcy oferując garnitury na miarę, za kwotę około 200 złotych. Pewien Hindus w turbanie oświadcza wręcz wyciągając rekę w moją stronę „Przyjacielu, to jest twój szczęśliwy dzień! Czy wiesz dlaczego?”. Nie dowiaduję się, a ręka zawisa w powietrzu. Nie wiem gdzie jestem, ale niepokoju jakoś nie odczuwam. Mijam kolejnych mnichów buddyjskich, szkolną młodzież w starannie wyprasowanych białych koszulach i niebieskich spodniach, spódniczkach, kolejne koty i gdzieś piejące koguty, wycieczki do Kambodży, masaże, maseczki z awokado. Wszystko bardzo tanie – na upartego można zjeść obiad od 3 złotych lub wyprać wór ubrań za 5 złotych. I w takich tanich knajpkach spożywają Tajowie, siedząc przy ruchliwej ulicy przy ceratowych stołach. Przyglądam się – dużo ostrych przypraw, ryby w ziołach, zupy o ładnych kolorach, kurczaki w foliach, dziwne kiełbasy, krewetki, nieznane zapachy mięsa. Pięćdziesiąt centymetrów od nich śmigają hałaśliwe tuk-tuki. Kierując się na znajomo wyglądające wielkie monumenty króla i świątynie trafiam z powrotem do hotelu i odsypiam jet-lag. Wieczorem szukam miejsca spełniającego warunki: wi-fi, piwo, jedzenie i otwarta przestrzeń. Gdy kończe tekst, przynoszę szczęście tajskiej rodzinie, której wspomniana głowa trzyma pieska na poduszce. Widząc europejskiego faceta z laptopem rozsiadają sie inni Europejczycy i wkrótce miejsce zapełnia się. Jutro wizyta w ambasadzie Birmy, choć sama Birma w zawieszeniu. 

Film akcji na śniadanie i ambasada Birmy

Wyczytuję w internecie ze do ambasady Birmy trzeba się udać z powodu kolejek na godzinę przed otwarciem. Z powodu jet-lagu i tak mam rozregulowany zegar biologiczny, totez nocą pracowałem a o 6:30 udałem się na śniadanie. Godzina 7-ma, mam 1 godzinę zeby zdązyć na 8-mą do ambasady, bo otwierają o 9-tej. Wychodzę na ulicę i cała 10 milionowa metropolia stoi w gigantycznym korku. Boy hotelowy mówi: to normalne, zawsze tak jest w poniedziałek. Nie dojedzie pan taksówką. Załamuję się. “Jedyna szansa to motocykl” – mówi boy. “Tak” – zgadzam się i smutno kiwam głową. Boy nadal takze kiwa głową i pyta… “to co? chce pan motocykl?”. “Jak to? taki z kierowcą?”- pytam zdumiony. “Tak, twardy gość”. I nie czekając przyzywa taksówkę motocyklową! Nie dowierzam własnym oczom, motocyklista zaprasza mnie na siedzenie. “300 bhatów” – rzuca słoną kwotę. “Jezusie, w co ja się pakuję” – myślę i wsiadam. I sunie… mija korki, wjezdza na chodniki, chowam kolana gdy manewruje między samochodami. Oblewa mnie pot. Potem jednak widzę ze w Bangkoku to normalny serwis komunikacyjny. Suną jako pasazerowie mototaksówek, szkolne dzieci. Podjezdza kolega kierowcy i wali go w tył kasku – “Chryste!”. I wesoło gaworzą sobie jadąc na pasach koło siebie. Ze strachu nie mam zadnego foto, ale kierowca z gracją przemierza skrzyzowania, slumsy, wreszcie opisaną poprzednio dzielnicę biznesową wiezowco-mrówkowców. Wysadza mnie pod ambasadą. 

Pod ambasadą tłum obiezyswiatów wymienia się uwagami: o pociągach w Wietnamie, podrozach przez Kambodzę. Okazuje sie ze oczywiscie nie mam odpowiednich papierów na wizę biznesową, to występuję o turystyczną.

Wychodzę: “Tuktuk?” woła kierowca tuktuka – skuterka z przyczepką. Paru taksówkarzy wcześniej popatrzyło na mapkę mojego hotelu i odejechało, gdyz nie wiedzieli gdzie jest. “A pan wie?”. “Bangblar tuktuk!” No to chyba wie. Jadę na przyczepce znowu przez slumsy, knajpki, magazyny, punkty handlowe. Oczywiście kierowca tuktuka zatrzymuje się gdzieś i pokazuje mi ze jesteśmy na miejscu. Pięknie! Upieram się ze to nie tutaj i dopiero wtedy idzie po rozum do głowy i podjezdza do innych tuktukowców. Jakiś lokalny bonzo podchodzi i wita się władczym gestem. Jakiś bezdomny chce pieniędzy, co gorsza zabrał moją kartę hotelową bez pytania, którą dałem tuktukowcowi. Ale oddaje władczym gestem i coś mówi, obrzuca mnie niechętnym spojrzeniem, na moje poprzednie niechętne spojrzenie. Okazało się ze to lokalny policjant. Tuktukowiec dowozi mnie pod hotel. W skrzynce kolejny email szefa błagający o pieniądze.

Pożegnanie z Bangkokiem

Jestem już w Birmie.

Rano jeszcze planowałem dłuższy pobyt w Bangkoku ale szef przynaglił do przyjazdu. Akurat zacząłem się oswajać, przynajmniej w negocjacjach finansowych. Po powrocie z birmańskiej ambasady, gdzie spotkałem tłumek obieżyświatów w tym i Polaków idę popatrzeć na buddyjską świątynię nieopodal. Stoją buty, trzeba zdjąć. Opiekunka świątyni jednak zaraz kazała mi schować telefon, którym zamierzałem wykonać zdjęcia (bo takim to profesjonalnym sprzętem się posługuję). Po obejrzeniu świątyni dokonałem największej obrazy Buddy. Tzn podniosłem but aby go rozsupłać i wycelowałem nim w wielki posąg Buddy. Opiekunka sapnęła z mieszanką zdumienia i mniej więcej tak jakby ktoś paradował z siusiakiem na wierzchu pokazuje mi z zakłopotaniem: “shoe, shoe down”. Wskazanie nogą jest obrazą, a Buddy jeszcze większą.

Taksówkarz złożył mi bezczelną propozycję powrotu za 500 bhatów czym mnie rozzłościł i mówię 200. 400. 200. 300. Nie, 200. To chociaż 250. Nie, 200. Dobrze, 200. Ale podczas jazdy zamienił się już w uroczego człowieka – Budda mu lata pod lusterkiem i figurka jakiegoś mnicha. Pytam po co to: mówi żeby chronił w niebezpiecznych dzielnicach.

Następnego dnia odwiedzam znowu rodzinną knajpkę i czytam dokumenty. Przysiada się blondynka i mówi: “Cześć, jestem Matylda” i wyjaśnia że jest z Francji choć nie było to konieczne, gdyż anglo-francuski jest nie do pomylenia z innym akcentem. “Ale jestem z Alzacji” – co wyjaśnia jej niemiecki wygląd. “Słabo mówię po angielsku, tres dificile”. Ja na to że słabo po francusku bo też “tres dificile”. Milczenie. “Jesteś zły?”. “Co takiego?”. “Że słabo mówię po angielsku”. Otwieram ze zdumienia szeroko oczy. Siedzi, wpatruje się i głupio się uśmiecha. “Muszę zaraz iść, mam appointmą”. Mocny stuff mają w tym Bangkoku.

Na lotnisko wynegocjowałem 400 bhatów, pani z linii Air Thai indaguje mnie czemu mam paszport tymczasowy i czemu wiza z Bangkoku i czy tutaj mieszkam. I że “o z Polski” – cieszy się, choć nie wiem czemu. Inny taksówkarz gdy usłyszał że z Polski to pokazuje na mięśnie: “silni ludzie”! Ciekawe opinie.

W Yangonie wzmożone przeczesywanie bagaży i podbicie paszportu po uprzednim sfotografowaniu delikwenta. Pojawiają się eleganckie młodziutkie Birmanki i zapraszają do taksówek. Ładne dziewczyny, ciekawsza uroda od Tajek. Ładują mnie do zdezelowanej Toyoty, której pasek klinowy wyje potępieńczo i suniemy przez inny świat. Pomiędzy rozwalające się domy wciśnięte luksusowe salony mebli i gigantycznych abażurów. Dymiące autobusy ogórki, a od czasu do czasu kłujący luksusem samochód. Staram się nie zwracać uwagi na to że Toyota z trudem mieści się w zakręty a kierowca wykonuje skręty na liniach ciągłych. Kuszą knajpki, młodzież ogląda pirackie płyty DVD, majaczy oświetlona, wielka, złota pagoda. Kioski rodem z PRLu. I zajeżdża pod hotel. Podaję mu banknoty ze zwitka waluty uzyskanej z wymiany 100 dolarów. W Birmie ceny są bardzo niskie. Nic dziwnego – pensja w Tajlandii to 900zł, w Birmie kilkakrotnie mniej. Hotel luksus typu późny PRL, wytarte dywany, stare windy i kosmiczne ceny. Zażądali 1000 dolarów z góry. Powiedziałem że nie mam i skończyło się na razie na 300. Pokój wielki, ale PRLowski. Za klimatyzator naprędce biegnie schować się jaszczurka. Mam nadzieję że nie przyjdzie mnie zagryźć w nocy. Liczna lista kar: za zniszczenie dywanu, nakaz przeglądania bagaży czy ktoś nie podrzucił narkotyków. Zakaz sprowadzania prostytutek. Birma przeżywa, podobnie jak Tajlandia, najazd seksturystów – dziesiątki, setki tysięcy… samobójców. W obu tych krajach procent HIV jest straszliwy. W Tajlandii broszurka w hotelu podała liczbę do 50% pracownic sexbiznesu.

Jutro znowu chińskie korpo.

Zdjęcia z Bangkoku (telefonem :) )

bang1 bang2 bang3 bang4 bang5 bang6 bang7 bang8 bang9 bang10 bang11 bang12 bang13 bang14

 

Kolejka pod ambasadą Birmy i jazda Tuk-tukiem

bang15 bang16 bang17

Klon George’a Clooneya w hotelu

bang18 bang19 bang20 bang21 bang22 bang23 bang24 bang25 bang26 bang27 bang28 bang29 bang30

Tutaj dokonałem obrazy Buddy

bang31

wiza birmańska

 

 

 

 

37 lat, pracuję jako specjalista w Oslo pisuję głównie o historii i ekonomii ostatnio o podrózach, mentalności Skandynawów i Chińczyków

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości