Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
6843
BLOG

Oceniam „Zieloną granicę” bez oglądania

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 191
Czy można ocenić film bez oglądania, a książkę bez czytania? Tak, można. Wszystko zależy od tego, ile mamy danych oraz czy oceniamy warstwę czysto artystyczną czy też ideologiczną. Historia kinematografii zaś zna wiele znakomitych artystycznie agitek.

Człowiek w ciągu swojego życia jest bombardowany niezliczoną liczbą impulsów. Gdyby nie tworzył stereotypów, nie generalizował, każdy z tych impulsów analizował oddzielnie – nie tylko nie byłby w stanie ich przetworzyć i funkcjonować, ale popadłby rychło w szaleństwo. Takie choroby psychiczne zresztą istnieją.

W poprzednim wpisie wskazywałem, że człowiek w naturalny sposób ocenia innych po wyglądzie. To część tego mechanizmu i nasze biologiczne dziedzictwo z czasów, gdy szybka ocena jednym rzutem oka decydowała o przeżyciu lub śmierci.

Dzisiaj jednak, poza niemądrą frazą, iż „nie wolno oceniać po wyglądzie”, często pojawia się dyskusja o tym, czy można oceniać jakieś dzieło ludzkiego umysłu bez jego dogłębnego poznania. Najnowszym zaś jej rozdziałem jest sprawa „Zielonej granicy” Agnieszki Holland. Od razu oznajmiam: nie zamierzam iść na ten film do kina, ponieważ nie zamierzam dokładać się do frekwencji i nagradzać twórców moimi pieniędzmi. Film zapewne obejrzę, gdy pojawi się w ofercie któregoś z serwisów VOD, w których mam abonament.

Mam na jego temat jednak wyrobione zdanie: to polityczna agitka oparta na kłamliwym i nierzetelnym przedstawieniu sytuacji, które za sprawą filmowych zabiegów ma sprawiać wrażenie paradokumentalnego podejścia. Czyli jest to swego rodzaju filmowe oszustwo.

Jak to więc jest z tym ocenianiem bez oglądania, czytania i tak dalej? Nie ma jednej odpowiedzi, a raczej jedyna właściwa brzmi: to zależy. Przede wszystkim od tego, ile mamy danych i czy one wystarczą nam do sformułowania oceny w przypadku dzieła danego typu.

Niech przykładem będzie muzyka. Słucham muzyki od średniowiecza po klasycyzm ze szczególnym uwzględnieniem baroku. Znam historię muzyki i założenia poszczególnych stylów dość dobrze, żeby wiedzieć, że romantyzm mnie nie satysfakcjonuje. To jednak wciąż muzyka oparta na klasycznych regułach. Moje stanowisko brzmi zatem: akceptuję, nie uwielbiam, nie słucham. Nie wypowiadam się też na temat poszczególnych kompozycji czy wykonań (np. w kwestii Konkursu Chopinowskiego), bo wykonawstwo muzyki romantycznej to materia dla mnie obca. Potrafię jednak ogólnie wskazać, co mi w romantyzmie nie pasuje i uzasadnić, dlaczego nie jestem fanem Chopina. Nie muszę w tym celu słuchać każdego mazurka czy poloneza jego autorstwa. Jeszcze łatwiej mi wskazać, dlaczego mam kompletnie gdzieś Schönberga i dlaczego „muzykę” z tego gatunku uważam za jedno wielkie hochsztaplerstwo. W tym celu nie muszę się katować tymi miauknięciami i chaotycznymi uderzeniami rytmu.

Ważne jest też, jaką warstwę dzieła oceniamy. Trzymając się muzycznej analogii, jeśli nie pasjonuje mnie Konkurs Chopinowski to nie dlatego, że każde z prezentowanych tam wykonań uważam za słabe (nie umiałby ich nawet ocenić), ale dlatego, że nie interesuje mnie generalnie romantyzm.

Podobnie jest w kwestii literatury. Czy trzeba czytać od A do Z jakąś książkę, żeby stwierdzić, że jest źle, słabo, nieporadnie napisana? Nie, zwykle wystarczy strona albo dwie. Z drugiej strony możemy podziwiać literacką i intelektualną sprawność oraz ogromną wiedzę Teodora Parnickiego, ale używane przez niego środki literackie mogą być dla nas kompletnie niestrawne. Nie musimy czytać wszystkich jego powieści, żeby wiedzieć, czy nam ten styl pasuje czy nie. (Kto jednak przebrnął przez „Śmierć Aecjusza”, ten przebrnie przez niemal wszystko, może nawet przez „Ulissesa” Joyce’a.)

Podobnie możemy bez czytania wypowiedzieć się o tym, czy jakaś głośna książka stawia sobie za cel wpłynięcie na postawy polityczne albo jest rodzajem agitki. To może wynikać z rozmów z jej autorem, ogólnej wiedzy na temat jego postawy, recenzji oraz publikowanych fragmentów. Dokładnie tak jak w przypadku „Zielonej granicy”. Jak to się ma do „Zielonej granicy”? Tam także są dwie warstwy: artystyczna – stricte filmowa, oraz ideowa czy ideologiczna. Tej pierwszej nie oceniam, bo filmu nie widziałem, a tu faktycznie bez obejrzenia całości trudno cokolwiek powiedzieć. Mogę tylko uznać, że przyjęta konwencja filmowa, jako się rzekło, ma wzmacniać przekonanie, że mamy do czynienia z paradokumentem, a więc przekonywać widza, że przedstawione wydarzenia mają podstawy w faktach.

Druga rzecz to warstwa ideologiczna czy może raczej – ściśle polityczna, nawet partyjna. I tutaj danych jest wystarczająco wiele. Aż nadto. Mamy kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt wypowiedzi Agnieszki Holland na różnych forach i w różnych formatach, w których pani reżyser jasno przedstawia cele, jakie chciała za pomocą filmu osiągnąć. Mamy też całkiem sporo fragmentów, które pokazują, w jaki sposób w filmie pokazywani są „uchodźcy”, w jaki – aktywiści, a jak przedstawiciele służb, żołnierze i strażnicy graniczni. Jeśli te informacje oraz oczywisty kontekst wyborczy połączy się w jedno, całkowicie uzasadniona staje się konkluzja, że pani Holland stworzyła zwykłą agitkę.

Agitka też może być artystycznie świetna (tu nie wiem, jak jest). Mieliśmy artystycznie dobre filmy, pełniące funkcję agitacyjną z „Pancernikiem Potiomkinem” Eisensteina z 1925 r. na czele, ale także dzieła Leni Riefenstahl czy nawet (tak, obejrzałem) niesławny i ideologicznie odstręczający, ale naprawdę dobrze zagrany „Żyd Süss” Veita Harlana z 1940 r. A czymże był znakomity filmowo „Urodzony 4 lipca” Olivera Stone’a, jeśli nie także rodzajem filmu agitacyjnego?

Ale artystyczna i filmowa biegłość to rzecz odrębna od oceny dzieła jako mającego spełniać określoną funkcję polityczną. Czytałem przydługi wywód, w którym nowo mianowany przez salon dyżurny katolik Tomasz Terlikowski, żenująco gorliwie wchodząc w swoją rolę, opisuje, jakie to rzekomo fundamentalne moralne dylematy zaprezentowała Holland. Otóż śmiem twierdzić, że to, co wypisuje Terlikowski, brzmi jak słabe wypracowanie piątoklasisty, ale to nawet nie wina Terlikowskiego – po prostu Holland nie pokazuje w tym filmie niczego ciekawego ani odkrywczego (wnioskując z entuzjastycznego opisu Terlikowskiego). Te „dylematy” – czy służyć złemu państwu czy posłuchać tkliwego „głosu sumienia” – były obrabiane w filmie tysiące razy, a sposób, jaki wybrała Holland, jest – można wnioskować z przedstawionych wyżej przesłanek – skrajnie sztampowy.

A więc tak – o „Zielonej granicy” można mieć opinię, filmu nie obejrzawszy. A dokładnie – można mieć opinię o tym, jak funkcjonalnie reżyser potraktowała sztukę, jak nachalnie forsuje własne preferencje polityczne, komu przydzieliła rolę „dobrych”, a komu „złych”. I to wszystko mnie wystarczy, żeby do kina nie iść.

Co natomiast powinny odzwierciedlać gwiazdki przy tytułach filmów, przyznawane przez widzów? Stronę artystyczną, sprawność warsztatową czy ogólny wydźwięk dzieła? Ile gwiazdek przyznalibyśmy dzisiaj „Triumph des Willes”, czyli „Triumfowi woli” Leni Riefenstahl z 1935 r., który artystycznie jest wprost znakomity, ale służył wypromowaniu ruchu z założenia totalitarnego i zbrodniczego? Oto jest pytanie.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura