Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel
603
BLOG

Nastoletnie prośby i cuda

Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel Kultura Obserwuj notkę 15

C. S. Lewis w niewielkiej książeczce pod tytułem „Cuda” dowodzi, że niezwykłe zdarzenia opisane w ewangeliach niewiele mają wspólnego z cudami, o jakich mówią mity i baśnie, czy nawet inne tradycje religijne. Król Midas zamieniający w złoto wszystko, czego się tknie, podobnie jak wykąpany w Styksie Achilles mają zadziwiać, przestraszać i skłaniać do zadumy, a w konsekwencji kierować myśli śmiertelników ku bogom, którzy z ponad obłoków rządzą światem. Gdyby nie cuda, nie byłoby to wcale takie łatwe. 

Cuda Jezusa i jego świętych są znacznie bardziej prozaiczne. Owszem, one także kierują uwagę świadków ku Bogu, ku jego dobroci, bliskości i potędze, a także uczą jego wymagającej sprawiedliwości (jak w przypadku bezpłodnego figowca, który z woli Jezusa usechł niemal na oczach apostołów), ale ta ich wychowawcza funkcja wcale nie jest najważniejsza, bo najsilniej obejmuje tylko bezpośrednich uczestników danego zdarzenia, którzy cudowności cudu nie są w stanie podważyć. Zdziwienie Piotra kroczącego po wodzie jest autentyczne, ale słuchacze ewangelii nie mają bezpośredniego dostępu do jego przeżyć, wszak sami nigdy po wodzie nie stąpali, dlatego mimo najlepszych chęci nie są w stanie oprzeć swojej wiary na tym cudzie dokładnie tak, jak to zrobił Piotr. Wiedzą sporo o wierze Piotra, o jej źródłach, dojrzewaniu, upadkach i powstaniach. Poznając Piotra, uczą się współpracy z Bogiem, źródłem i nauczycielem wiary.  

Z tych właśnie powodów cuda opisane na kartach ewangelii wyposażone są jeszcze inną, bardzo praktyczną cechę, a mianowicie uczą pełnienia woli Boga. Odrywają nasze myśli od smutnych ograniczeń codzienności, kierując je ku Bogu, ale przede wszystkim pomagają nam powrócić razem z Bogiem tej samej, niekiedy mało zachwycającej codzienności, aby ją podjąć na nowo z radością i skutecznie zmieniać na lepsze. Bez cudów nie byłoby to możliwe.

Anthony de Mello zilustrował tę fundamentalną zasadę teologiczną krótką anegdotą, przypominającą zarazem, że w życiu duchowym to, co proste, banalne i oczywiste, nierzadko bywa najtrudniejsze.

„W mojej ojczyźnie ludzie są tak pobożni – miał powiedzieć jeden z pielgrzymów – że kiedy się modlą, to Bóg spełnia ich wolę.” Na co inny odparł: „A w moim kraju ludzie są jeszcze pobożniejsi. Ilekroć się modlą, sami zaczynają pełnić wolę Boga”.  Ewangeliczne cuda należą do tej drugiej kategorii.

Kobieta od wielu lat cierpiąca na krwotok nigdy nie byłaby w stanie uzgodnić swoich oczekiwań z wolą Boga, gdyby zabrakło jej wielkiej pokory i wielkiej odwagi, nadto stoickiej cierpliwości i pełnych nadziei próśb  – cnót zgoła przeciwstawnych, a jednak możliwych i tak naprawdę jedynych, jakie w jej arcytrudnej sytuacji mogły jej zapewnić łączność z Bogiem. 

Dwunastoletnia córka pobożnego Jaira, w jednej chwili uzdrowiona przez Jezusa, lub wskrzeszona, jak chce część świadków, powstała do życia nie z racji osobistych zasług, lecz przede wszystkim z woli Boga, tam rozpaczliwie odczytywanej przez jej najbliższych, ale w sposób pełny odczytanej i ujawnionej dopiero przez Jezusa. Ojciec dziewczynki, widząc ciężki stan dziecka, musiał zapewne nieraz buntować się przeciw Bogu. Wiedział, że musi się liczyć ze śmiercią dziecka, wobec której był całkowicie bezradny, dlatego pytając Boga o jego zamysł i o własną powinność, napotykał na coraz większe trudności. Zwróciwszy się w końcu ku Jezusowi, mogł podobnie jak On na samym dnie śmierci ucieszyć życiem jako Bożym darem, a nie wartością samą w sobie, ale właśnie darem, zależnym w pierwszym rzędzie od Boga. Cud uzdrowienia pomógł mu odkryć wartość tego daru, a także rozpoznać jego dawcę tam, gdzie się go dotąd chyba nigdy nie spodziewał.

Kobieta cierpiąca na krwotok musiał odebrać podobną lekcję już wcześniej. Zbliżyła się do Jezusa z taką pewnością, jakby znała jego dary na długo zanim je otrzymała. Wiedziała, że Bóg jej niczego nie odmówi, jeśli tylko zechce jej pomóc. Czekała długo, pokornie i wytrwale jakby sama wróciła zza grobu.

Z ewangelii na 13. niedzielę zwykłą, Mk 5, 21-43 (fragm.)

„Pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi. Wiele przecierpiała od różnych lekarzy i całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej. Słyszała ona o Jezusie, więc zbliżyła się z tyłu między tłumem i dotknęła się Jego płaszcza” .

 

P. S.

Tekst ukazał się przed trzema laty w „Dzienniku Polskim”. Czytam właśnie „Europę. Drogę rzymską” Remi Brague'a  i mam nowe przemyślenia związane z tą ewangelią. Brague nie zna Andrzeja Bobkowskiego (przypuszczam, że nigdy nie był po francusku wydawany), dlatego w pierwszych rozdziałach stara się uzadnić tezę, która dla Bobkowskiego była oczywista, patrz „Szkice”, a mianowicie, że Europa to w równym stopniu Jerozolima, Ateny i Rzym. Szestow, Greatz i inni mieli tymczasem spore wątpliwości odnośnie Rzymu, Greatz wręcz kpił z jego roli cywilazacyjnej, Rzymian przyrównywał do mrówek, które nieświadome swej roli, przeniosły skarby Żydów i Hellenów przez późną starożytność ku współczesności.

Bobkowski w Rzym nigdy nie wątpił. Rzymska interpretacja i rzymska translacja chrześcijaństwa dokonuje się bardzo wcześnie. Piotr i Paweł, pierwsi apostołowie, jedną z pierwszych gmin zakładają w stolicy cesarstwa i obaj tam giną. Rzymski setnik, spotykając Jezusa, patrzy na niego rzymskimi oczami, choć sam, gwoli prawdy, prawie na pewno nie jest Rzymianinem, raczej Syryjczykiem. Setnik nie chce fatygować Jezusa wizytą w swoim, pogańskim domu, więc prosi go jedynie o akt woli, bo wie jako żołnierz i oficer, że akt woli kogoś tak znacznego w hierarchii przyczyn i skutków na pewno z łatwością doprowadzi do pożądanego skutku. Jair, zwierzchnik synagogi, przychodzi od Jezusa z bardzo podobną prośbą, ale ponieważ jest Żydem przedstawia ją zupełnie inaczej. Łukasz, autor trzeciej ewangelii, podobne spotkania opisuje wyraźnie inaczej niż pozostali ewangeliści, jest lekarzem, więc jego opisy chorób są znacznie precyzyjniejsze niż u nich, ale nade wszystko jest Grekiem, wykształconym spadkobiercą Arystotelesa i Hippokratesa, a więc na pewno lepszym empirykiem i chyba także lepszym antropologiem niż Mateusz czy Marek.

Wnioski nasuwają się same. Jeśli każda z ówczesnych kultur w nieco inny sposób odczytywała idiom Jezusa Chrystusa,  to Remi Brague może mieć rację, twierdząc, że chrześcijaństwo w przeciwieństwie do innych tradycji religijnych, łatwo może przekształcić i uszlachetnić każdą zastaną kulturę, bynajmniej jej nie niszcząc, bo samo nie jest ściśle związane z żadną konkretną kulturą.

Transcendencja Jezusa Chrystusa i samego chrześcijaństwa rodzi zatem wiele poważnych konsekwencji, o których Brague (na ile wiem) nie pisze, bo przecież nie zajmuje się teologią ani duchowością. Jeśli jednak jest prawdą, jak twierdzi, że idiom chrześcijaństwa jest wolny także w sensie kulturowym, to znaczy, że każdy nas, zakorzeniony w konkretnej kulturze i ograniczony osobistymi dylematami, powinien poznać i nazwać te ograniczenia, bo to właśnie one wobec unikalności Boga i samego chrześcijaństwa są pierwszym i chyba najbardziej uprzywilejowanym sposobem na poznanie Boga.

Jair, przełożony synagogi, dobrze wiedział, że jeśli poprosi Jezusa o cud, a jego prośba zostanie odrzucona lub cud nie nastąpi, to on jako przełożony synagogi okaże się marnym teologiem, marnym przełożonym i marnym duszpasterzem swoich wiernych. Jair kochał swoją córkę, wszystko by dla niej zrobił, gotów był dla niej wiele zaryzykować, Jezusowi przedstawił jednak swoją prośbę z tak wielkim spokojem, jakby zjawił się przed nim nie tylko z tą prośbą, umierającą córką, ale także ze wszystkim, kim był, a nadto doskonale wiedział przed kim się zjawia i jaką probę powinien przedstawić. Nie inaczej było z setnikiem, a przecież on swoją prośbę przedstawił inaczej.

 

Strona domowa

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura