Część pierwsza
Pani Zima przykucnęła na miedzy.
— Hej, Ziemio...
— Taak? – Odezwała się Ziemia, grzecznym, acz odrobinę zmęczonym głosem.
— Czy był tu już…
— Och tak, był. Jakąś godzinę temu… Obiecał mi puchową kołdrę! – ożywiła się – Choć, nie bez mojego zdziwienia… Jest środek października!
— To prawda. Trochę się pospieszył.
— Wcale nie wyglądał na osobę, która się spieszy…
— Tak, wiem. Jak zwykle – odpowiedziała Pani Zima lekko poirytowanym głosem. Zima nigdy się nie spieszył. Szedł spokojnie, filozoficznym spojrzeniem wiodąc po zaciszu leśnym, a gdy Pani dobiegała do niego zdyszana dziwił się strasznie, mówiąc „przecież szedłem tak powoli!”.
Pani Zima wstała lekko i ruszyła dalej.
Była wysoka, zgrabna, miała gładką, drobną sylwetkę, delikatne dłonie i lekkie stopy. Była osobą o wyjątkowo pięknych, delikatnych rysach twarzy, blond włosach, melodyjnym głosie i zgrabnych, wdzięcznych ruchach. Chodziła boso, w lekkich, cienkich białych sukienkach. Lubowała się w bieli, choć to nie ułatwiało dostrzeżenia jej w śnieżnobiałej, lekko skrzącej się sukience na tle lekko skrzącego się śniegu.
— Zawsze, absolutnie zawsze tak jest. On wychodzi z samiutkiego rana, a ja go muszę gonić. Chociaż, oczywiście, Zima się nigdzie nie spieszy! Dobrze, że nie zesłał jeszcze śniegu. Nie będę musiała się po drodze zatrzymywać. – Mówiła do siebie. Pani Zima odpowiadała za dokładnie to, czym była: piękno, urok i fantazyjność zimy. Delikatnie ozdabiała gałązki szronem, zdobiła szyby okien kwiatami mrozu, poprawiała tu i tam fałdy śniegu na drogach i łąkach… Ogólnie musiała być tam gdzie Zima. I tu był problem. Zima wstał godzinę przed nią i spokojnym krokiem, z myślą „dogoni mnie” ruszył przez świat, zrzucając ostatnie liście z drzew.
Kto to wie? Może i cdn.