I.
Te dźwięki...
Polifonia śmierci w obliczu obojętnej przyrody
Sam nie wiem czy to ogień śpiewał
Czy matka trzymając dziecko w objęciach
Krzyczała zlituj się, zlituj o Jehowo!
A może szumiały drzewa
Może jesienny wiatr strącał liście
I słał czerwień na drogach
Lub jeż trącił nosem na wpół zgniłe jabłko
Aż mlasnęło i ocet przypomniał o sobie powietrzu
Nie... to płacz, jak pierwszy kwiat wiosną
Ledwie się przedostał przez trzask ognia
Przez wir syczących płomieni
Ledwie słyszalny, ledwie obecny
Płacz – cichutkie kwilenie.
Babka często mówiła jak boli ją pamięć
A ojciec jak mało kto
Rozumiał każde jej słowo
Coś wkradło w ich mowę
W spojrzenia, ruch głową
W gesty, westchnienia
Coś rozgościło się w ich cieniach
Coś tak nienaturalnego
Obcego
Coś czego trzeba się bać i obchodzić z daleka
Ale matka kochała oboje
Jak nikogo na świecie
Więc ciemność robiła na niej wrażenie
Jedynie w pełnym świetle i pod otwartym niebem.
Cioteczka często nazywała nas swoimi dziećmi
Matka patrzyła wtedy na nią wzrokiem pełnym litości
A my nie rozumieliśmy co dzieje się między siostrami
Chcieliśmy być dziećmi i ciotki i mamy.
Ciotuchna pamięta zapach eteru,
Białe maski na twarzach oprawców
- Numer! ...zbyt długi do wymówienia od razu
Wytatuowany na przedramieniu
Stał się powodem urazu i śladem
Nieistnienia.
To prawda...
Te dzieci nigdy nie przyszły na świat
Nie spojrzały w oczy matce
Którą poddano wiwisekcji w trakcie porodu
Na szczęście młodsza siostra potrafiła się dzielić
I oprócz siły miała jeszcze wystarczająco dużo empatii
Aby zwalczyć w sobie instynkt nadopiekuńczej matki
I oddać w ręce siostry los ukochanej córeczki.
Mama też płacze nocami
Czasem woła: o Boże, mój Boże
Pozwólcie mi chociaż wziąć buty!
Potem cała się trzęsie
I powtarza jak treść zaklęcia
- Byłam tylko dzieckiem
Dzieckiem we mgle na skraju przepaści
Nad ranem zagląda do lodówki
I z ulgą wzdycha
- Pełna lodówka jest symbolem wolności
Wprawia w ruch język jak zdarta płyta
Nie rozumiem co ma na myśli
Nie rozumieją siostra i wnuki
Ojciec czule kładzie jej rękę na twarzy
Otula ramieniem i szepcze
- jesteśmy tu razem
Tamto to tylko odległe
Wspomnienie młodości
Obrazek z potłuczonych witraży
Tato, kiedy zamykał oczy
Mocno chwytał się brzegów wersalki
Nie lubił filmów o wojnie
- Nie tak pamiętam migawki z walki
Kolegów gdy umierali koło mnie
Inaczej palił się dom z babcią w środku,
inaczej seria rzuciła na ziemię matkę.
Nie lubię kiedy ktoś opowiada moją historię
Pijąc sobie ciepłą herbatkę!
- Obóz to miejsce
Gdzie rozum umiera ostatni
Myślałem, że to was wystarczająco przestraszy
Kiedy opowiem – opowiedziałem...
Ale wy nadal macie swoje zabawy
Śmiejecie się głośno i bez żenady
Słowo Żyd w waszych ustach brzmi jak obelga
Skarżył się wuj Aleksander
Często chodzimy do niego na cmentarz
Czytamy: więzień Dachau i Auschwitz
Modlimy się krótko
A potem... niby z woli przypadku
Znowu cieszą nas głupie żarty
O pszenicy, której się nie da rozładować widłami.
II.
Świat stał się śmiertelną pułapką
W kulturze trwa nieustający festiwal umierania
Nie istnieją bohaterowie bez krwi na rękach
Nie ma innej narracji niż ta, która wynika
Z egzekucji wyroków ślepego czytelnika
Pływamy w oceanie posocza,
depczemy pogruchotane czaszki
w dniu sądu po buncie maszyn
Żywy trup przemyka opustoszałą ulicą
Dziecko się zgłasza na ochotnika
Do wirtualnej kremacji.
Zanim nauczymy się myśleć
Znamy już tysiąc sposobów
Jak szybko i skutecznie
Zneutralizować przeciwnika
Nie obce są nam takie pojęcia
Jak kontr uderzenie czy taktyka
Wrogiego przejęcia
Matki opanowały technikę patroszenia hołoty
Ojcowie potrafią rozebrać i złożyć glocka
Bezwiednie poddani codziennej indoktrynacji
Dziwią się nagle, że sąsiad z podwórka
Ma w swojej specjalizacji robotę na drutach
A w głowie niby MacGyver
schemat przenośnej radiostacji.
III.
Na stacjach młodzieńcy, jeszcze chłopcy
Wczesują srebro we włosy i nozdrza
Przekuwają nadzieją na odkupienie planety
W oddali wszystko umiera
Cisza obcina uszy – syndrom Van Gogha
Potworna gorączka kładzie się cieniem na duszy
Lufa przytknięta do pępka i usta otwarte
Dymią niby kominy ponad sklepieniem piekieł
Języka dwa końce wskazują zamgloną metę
Na skraju pastwiska skąd dzień za dniem
Noc za nocą ciągną skłębione kolumny jeńców rzeczywistości
Pod wrota czerwonych rzeźni
Gdzie mięso oskubią do kości
Smutni panowie w białych fartuchach
Wodzowie już dawno zamienili swe wieńce
Na mniej wygodne korony cierniowe
Krew stygnie na czole
Stając się starawą upadłych aniołów
Psy szarpią ich skrzydła ciągnięte po ziemi
Jeźdźcy w ślad za nagonką w spalonych klombach
wypatrują ostatnich cieni patriarchów spod bladego księżyca
Dwa z biegiem tysiące lat oczekujemy nadejścia Jezusa
A jeżeli tu był i przeraziła go masa krytyczna
Jeżeli dawno już zamknął wielką księgę gatunku
I przystawił ostatnią z pieczęci?
My tułacze Nowego Testamentu i tak się nie dowiemy.
Otóż - poprzedni bez zdania racji czy lęku
policzyli nasz świat
w poczet szafarzy śmierci
nie wystawiając zbiorczego rachunku.