Marcin Gołdyn Marcin Gołdyn
1623
BLOG

Autostradą do portfeli

Marcin Gołdyn Marcin Gołdyn Polityka Obserwuj notkę 15

Tematem numer jeden w Polsce jest teraz to czy zdążymy do Euro 2012 wybudować najbardziej kluczowe dla tej imprezy odcinki autostrad. Ale mnie bardziej interesuje co będzie, gdy te autostrady w końcu powstaną. Mało mówi się o tym, że od przyszłego roku będziemy słono płacić za każdy przejazd drogami tego typu. W 2012 nie ostanie się ani jeden fragment autostrady wolny od obowiązkowych opłat za korzystanie z niego. To co państwo robi w tej sprawie nie można nazwać inaczej, jak tylko bezczelną grabieżą swych obywateli.

Premier Donald Tusk naśmiewał się niegdyś z ministra Pola nazywając go żartobliwie „Winietou”. A to dlatego, że ów minister infrastruktury chciał przeforsować pomysł winiet autostradowych, czyli nalepek jakie powinien posiadać w samochodzie każdy użytkownik autostrady. Oczywiście za winiety kierowcy musieliby płacić, ale w porównaniu z tym ile płacimy obecnie i ile będziemy płacić w przyszłości, nie byłyby to aż tak bajońskie sumy. Dla porównania: za tygodniową winietę na Słowacji zapłacimy teraz ok. 30 złotych (przez tydzień możemy wówczas jeździć autostradami, ile tylko chcemy), za tą samą cenę będziemy mogli udać się w przyszłym roku jednorazowo z Gliwic do Wrocławia. A za roczną winietę, czyli możliwość nieograniczonej jazdy autostradami przez cały rok zapłacimy na Słowacji ok. 200 złotych. Za te pieniądze w Polsce będzie się dało przejechać jeden raz z południa nad Bałtyk. Oczywistym jest to, że kasa z winiet trafiałaby bezpośrednio w ręce państwa, a te pieniądze byłyby przeznaczane na bieżące remonty istniejących odcinków i budowę nowych.

W naszym kraju byłoby to jednak zbyt proste (a może zbyt transparentne) rozwiązanie. Lepiej powierzyć zarządzanie autostradą spółce, która postawi bramki, na których pieniądze będą zostawiać, przy każdym wjeździe i wyjeździe, kierowcy. Umowę z daną firmą podpisuje się, rzecz jasna tak, że jest ona niekorzystna dla wszystkich, oprócz samej spółki, która na całym tym przedsięwzięciu zarabia duże kokosy. Kolegom nie można dać przecież zginąć, a koledzy jak to koledzy – potrafią się odwdzięczyć. Weźmy dla przykładu odcinek autostrady A4 z Mysłowic do Krakowa. Każdy kto jechał tą quasi-autostradą zgodzi się, że nie spełnia ona jakichkolwiek standardów i norm, a prace remontowe tylko się na niej pozoruje po to, by ludzie nie mówili, że ogromne pieniądze z poboru opłat na bramkach wędrują wyłącznie do kieszeni zarządu spółki, która tą autostradą „zarządza”. A absurdalne przepisy, które zabraniają budować i remontować drogi leżące w bliskim otoczeniu autostrady (byśmy nie mogli wybrać żadnej godnej dla niej alternatywy) to wyrazisty przykład na kroczący rozkład państwa i prawa. Nie chcę już wspominać o ciągłych podwyżkach opłat, podpisaniu przez państwo umowy ze spółką na najbliższe 30 lat i kompletnej nieodpowiedzialności i bezkarności Stalexportu.

Najgorsze jest to, że ten sam lub podobny los czeka także inne odcinki autostrad w Polsce. Najpierw państwo buduje je z naszych podatków i funduszy unijnych, po czym szybko zawłaszcza je zaprzyjaźniona z rządem firma, która od tej chwili ma do niej pełne prawa, staje się niejako jej panem i władcą. Państwo zadowala się natomiast nędznymi ochłapami, a za te wszystkie posunięcia, muszą po raz kolejny zapłacić zwykli obywatele. Ale proszę nie bać – paru ludzi na tej hecy ukręci niezłe lody.

 A co z odcinkami budowanymi przez prywatnych inwestorów? Sprawa ma się podobnie. Gdyby ktoś za swoje pieniądze wybudował drogę, a później pobierał z tego tytułu opłaty za przejazd, to wszystko byłoby w porządku. Takie są prawa wolnego rynku. Z tym, że u nas jest tak, że zaprzyjaźniony inwestor nie musi w ogóle przejmować się pieniędzmi. Dzięki swoim wpływom i znajomościom uzyskuje od państwa poręczenia pozwalające wziąć mu kredyty, za które buduje autostradę, stając się jednocześnie jej właścicielem. Wszystko sprowadza się do tego, że ryzyko podjęcia przez niego tej inwestycji jest zerowe. Ów właściciel decyduje później ile zapłacimy na bramkach, a jakby tego było mało, to państwo gwarantuje mu dodatkowo, że jeśli w danym czasie przez jego autostradę zamiast, dajmy na to 500 tysięcy, przejedzie 300 tysięcy samochodów, to państwo musi mu zrekompensować straty wypłacając pieniądze za 200 tysięcy aut, które zgodnie z zapisem w umowie powinny były jego autostradą przejechać, a tego zwyczajnie nie uczyniły. Toż to czysto złoty interes, kompletnie nieobciążony widmem fiaska.

Do tego wszystkiego dochodzi obowiązkowe e-myto (które z pewnością będzie „ewoluować” na naszą niekorzyść) i ciągle niejasna kwestia opłat za przejazdy obwodnicami miast. Ponadto nasze autostrady wcale nie różnią się drastycznie od tzw. dróg ekspresowych, zwykle są to po dwa pasy w każdym kierunku ruchu, a to niestety za mało, jak na zachodnie standardy i zwiększającą się z roku na rok ilość samochodów. Nieciekawie jawią się także korki przed bramkami poboru opłat (z winietami nie byłoby tego problemu), z pewnością pojedziemy zatem znacznie dłużej niż zwykle.

Pewne jest także to, że będziemy permanentnie skubani do gołej skóry. Dziwię się, że publicystów i polityków w ogóle to nie interesuje. Może dla nich tego rodzaju wydatki to nie problem, zarabiają przecież niemało. Ja jednak uważam, że o takich sprawach trzeba mówić, trzeba czasem spojrzeć głębiej, by móc zobaczyć i obnażyć praktyki, których nie można nazwać inaczej, niźli tylko rozbojem w biały dzień. Bo niby dlaczego mamy płacić wielokrotnie za coś, co powstało z naszych ciężko zarobionych pieniędzy oraz częściowo przy nakładach finansowych Unii Europejskiej? Polacy stojąc przed wyborem: jeździć autostradami i płacić czy nie jeździć i nie płacić, z pewnością wybiorą to drugie. I to nie dlatego, że są pazerni, tylko zwyczajnie nie będzie ich na to stać. A politycy tymczasem do znudzenia męczą nas w mediach swoimi marzeniami o przyspieszonej modernizacji kraju, czemu pomagać ma w znaczącym stopniu rosnąca mobilność Polaków, ale jak mają być mobilni, skoro na samym starcie podcina się im skrzydła. I nie chodzi tu tylko o autostrady, ale także o rozkładającą się kolej czy coraz droższą i coraz bardziej niewydolną komunikację miejską. Państwo nie potrafi zapewnić swym obywatelom nawet możliwości normalnego przemieszczania się w celach zarobkowych czy turystycznych. Mam wrażenie, że niektórym zależy by „polactwo” nigdzie się nie ruszało, siedziało przez telewizorem, poiło się tanim piwem, po czym, jak jeden mąż, głosowało na jedynie słuszną partię. Wszakże takim niemobilnym, biernym i zmęczonym społeczeństwem najłatwiej się manipuluje. A płatne autostrady w takiej formie, to nie żaden skok cywilizacyjny, tylko zwyczajny skok na kasę. Może właśnie dlatego na urodzinach Platformy w Ergo Arenie zabrzmiał utwór zespołu Van Halen „Jump”.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka