Martynka Martynka
3501
BLOG

2,5 ROKU PROPAGANDY NIE WYSTARCZYŁO?

Martynka Martynka Polityka Obserwuj notkę 128

 

 

„Najpierw Cię ignorują. Potem śmieją się z Ciebie. Później z Tobą walczą. Później wygrywasz” – te słowa Gandhiego towarzyszą mi nieustannie, odkąd usłyszałam o pomyśle Macieja Laska powołania komisji, mającej zająć się "kłamstwami" Zespołu Parlamentarnego na temat katastrofy smoleńskiej. W pierwszych miesiącach pracom ZP towarzyszyła całkowita ignorancja ze strony mediów, ludzi komisji Millera oraz polityków obozu rządzącego. Każde słowo szefa ZP było od razu brane pod lupę, wykrzywiane do groteskowych kształtów i kwitowane wzruszeniem ramion. Od czasu do czasu dochodziły salwy szyderczego śmiechu, podsycanego helem, ale jeszcze wówczas żaden z prześmiewców nie podejrzewał, że wokół Antoniego Macierewicza zgromadzi się wybitne grono ludzi, którzy wbrew sile propagandy i dezinformacji podawanej na ciepło w dużych ilościach od rana do nocy, zdecydują się podejść do tematu stricte naukowo, bez politycznej poprawności i bez stresu, że użycie słowa zamach wykluczy ich z cuchnącego salonu III RP. Wydaje się, że teraz wchodzimy w etap walki, walki wbrew faktom, logice i liczbom, a to oznacza, że jest to już ostatnia prosta przed metą z napisem „upadek kłamstwa smoleńskiego”.

W dzisiejszym programie Polsat News doktor Lasek zapowiedział utworzenie zespołu, który będzie na bieżąco reagował na tezy stawiane przez ekspertów ZP. Wtórował mu profesor „debeściak” Artymowicz, który jak się okazuje, będzie jednym z ekspertów nowopowstającego ciała. Pozostaje tylko pogratulować doboru ekspertów, choć wygrana z ludźmi jego pokroju nie przyniesie żadnemu poważnemu naukowcowi należytej satysfakcji.  Pan Lasek wyraził opinię, że ZP przyjął błędną metodologię prac, która polega na wyciąganiu pojedynczych parametrów, czy faktów i budowanie na nich całej konstrukcji. Niestety, doktor Lasek bardzo się myli, albo niezbyt dokładnie śledził postępy prac ekspertów ZP.

Może warto w tym miejscu przypomnieć w dużym skrócie, jak wyglądało dochodzenie do hipotezy eksplozji przez ekspertów ZP. Jako pierwsze pojawiły się analizy profesora Nowaczyka, który postawił  tezę, że zgodnie z zapisanymi w komputerze pokładowym danymi, a odczytanymi przez Universal Avionics System, samolot przeleciał kilkanaście metrów nad brzozą. Jednocześnie wykazał, że maszyna nie mogła zachować się tak, jak chciała tego Anodina, a za nią Miller i obrócić się za brzozą, gdyż samolot po jej minięciu leciał niezmienionym kursem jeszcze 140 metrów, a dopiero w punkcie określonym jako TAWS#38 ( w okolicach autokomisu), gwałtownie zmienił kurs. Stało się to w wyniku wstrząsu nieznanego pochodzenia, który sprawił, iż komputer w tym punkcie zanotował kilkanaście awarii, których wystąpienia nie można tłumaczyć zetknięciem się skrzydła z drzewem. Chodzi tu między innymi o awarie w postaci brak kontroli sztucznych horyzontów, usterka pionu żyroskopowego MGW nr 1, pożar w przedziale silnika rozruchowego WSU/ wysoka temperatura w tylnym przedziale technicznym (przedział obudowany tytanowymi ściankami przeciwpożarowymi), awarie radiowysokościomierzy RW1 i RW2 (SPRRW5NR1, SPRRW5NR2), przestawienie się zegara ATM na godz. 23:04:11.  Rejestratory zapisały też sygnał uruchomienia silnika rozruchowego/ przepełnienie zbiornika przedniej toalety).

Równocześnie, choć niezależnie od badań profesora Nowaczyka,  swoje badania i analizy prowadził profesor Wiesław Binienda, który postawił sobie pytanie: czy jest możliwe, aby skrzydło TU 154 M mogło odpaść w kontakcie z 30-40 cm drzewem?

Aby znaleźć na nie odpowiedź przeprowadził w swoich laboratoriach i na swoich komputerach, korzystając ze specjalistycznych programów (LS Dyna 3 D) szereg symulacji, obliczeń, a także wykonał za pomocą MES model matematyczny skrzydła i brzozy. Chcąc mieć absolutną pewność, co do prawidłowości wyników badań, brzozę wzmocnił o 10% w stosunku do parametrów drzewa, jakie podano w raporcie MAK i Millera, zaś skrzydło osłabił. Okazało się, że niezależnie od konfiguracji i kąta natarcia skrzydła, brzoza w każdym przypadku zostaje złamana, jednak skrzydło nie zostaje urwane, a jedynie nieznacznie zniszczone, co nie upośledza jego funkcji i samolot może bezpiecznie kontynuować lot. Warto w tym miejscu nadmienić, iż w żadnym z analizowanych przypadków drzewo nie upadło, tak jak to miało w miejsce Smoleńsku, czyli prostopadle do kierunku lotu.  W tym momencie stało się oczywiste, że to nie brzoza stała za tragedią naszego samolotu, a skrzydło zostało zniszczone przez nieznane siły. Pozostało zatem odpowiedzieć na pytanie:  jaka siła spowodowała destrukcję skrzydła oraz kadłuba.

W sukurs zespołowi przyszedł doktor Grzegorz Szuladziński, ekspert w dziedzinie dynamiki  konstrukcji, procesów rozpadu, odkształceń konstrukcji w wyniku eksplozji,  wibracjach w inżynierii lądowej, transporcie i technice wojskowej. Po miesiącach analiz doszedł do wniosku, że TU 154 M został rozerwany przez dwa wybuchy, których ślady zachowały się w skrzynce parametrów lotu, w postaci dwóch wstrząsów. O wybuchu, jako przyczynie katastrofy, świadczą nie tylko tysiące odłamków, stanowiących niejako corpus delicti, ale także specyficzne odkształcenia, którym został poddany kadłub samolotu, niemożliwe do wytworzenia w wyniku zetknięcia samolotu z ziemią, niezależnie od jego konfiguracji. Według Szuladzińskiego pierwszy wybuch miał miejsce na lewym skrzydle, powodując  jego wielkie zniszczenie, czego efektem było rozdzielenie skrzydła na dwie części. Drugi wybuch, wewnątrz samolotu,  dopełnił tragedii, powodując całkowite rozerwanie kadłuba na tysiące niewielkich fragmentów, zwanych odłamkami. Ekspert dowiódł, iż nie było możliwe tak duże rozczłonkowanie samolotu  w terenie zalesionym, niezależnie od konfiguracji w chwili rozbicia, bez użycia ładunku wybuchowego. Stanu samolotu nie tłumaczy też pożar, który był niewielki, co jest również kolejnym, mocnym dowodem na wybuch.

Tezy naukowca z Australii potwierdził z kolei inny ekspert, wieloletni główny inżynier Boeinga, doktor Wacław Berczyński. On również zwrócił uwagę na tysiące odłamków oraz na szczególne odkształcenia fragmentów kadłuba, a zwłaszcza wyrwane z dużą siłą, działającą od środka kadłuba, nity spajające konstrukcję samolotu. Ponadto Berczyński zwrócił uwagę, iż na korzyść hipotezy o eksplozji wewnątrz skrzydła przemawiają oderwane poszycia (górne i dolne) skrzydła, które wedle oficjalnych raportów miało zetknąć  się z pancerną brzozą.  Ekspert stwierdził kategorycznie, że sposób zniszczenia skrzydła, którego konstrukcję stanowią trzy dźwigary, żebra i wzdłużnice, jest możliwy do uzyskania tylko i wyłącznie w wyniku eksplozji wewnętrznej, powstałej na skutek choćby iskrzenia przy zbiornikach paliwa.

Trafności hipotez postawionych przez ekspertów ZP dowiedli również naukowcy zgromadzeni na konferencji smoleńskiej, która odbyła się 22 października ubiegłego roku w Warszawie, a swoistą kropką nad i było wykrycie na wraku tupolewa przez biegłych powołanych przez prokuraturę wojskową materiałów wybuchowych.  Ważne okazały się również badania fragmentu brzozy pancernej, które dostarczył badaczom z USA jeden z dziennikarzy będących w Smoleńsku, o czym w szczegółach mówił podczas październikowej konferencji profesor Chris Cieszewski, pracownik naukowy w Warnell School of Forestry and Natural Resources. Wykonano 10 500 najróżniejszych pomiarów próbek drzewa, między innymi pomiar wielkości włókna  w przekroju poprzecznym i gęstości drewna. Okazało się, że pancerna brzoza wcale pancerną nie jest, a co gorsza jest nawet słabsza niż porównywane z nią próbki innych brzózek. Wpływ na osłabienie drzewa miał według specjalistów fakt, iż liczne i rosłe gałęzie nadwątliły strukturę pnia, a otwarta więźba wzrostu  gwarantowała maksimum produkcji drewna wczesnego, bardziej miękkiego, niż drewno późne. W związku z tym można przyjąć, iż smoleńska brzoza mogła zostać złamana w wyniku silnego wiatru, czy podmuchu z silników przelatującego samolotu.

Eksperci związani z ZP z niezwykłą starannością i dbałością o każdy szczegół, w oparciu o szereg różnych badań, analiz i symulacji, z wielkim mozołem starali się odtworzyć przebieg wydarzeń, do jakich doszło rankiem 10 kwietnia 2010 roku. Z wielkim pietyzmem i kompleksowo podeszli do tematu, nie zakładając niczego z góry, nie uprzedzając wyników badań, czym nie może pochwalić się pan Lasek i jego świta.

Naukowcy ZP nie pracowali ani pod presją czasu, ani pod presją polityków, a eksperci komisji Millera owszem, co zresztą sami często przyznawali.  Dodatkowym czynnikiem, który sprawia, że eksperci rządowi z panem Laskiem na czele zamiast powoływać groteskową komisję powinni raczej skulić głowy w geście kajania się za swoje winy, jest fakt, iż mając niepowtarzalną możliwość zbadania wraku pod każdym możliwym kątem, ograniczyli się do spóźnionych oględzin i to pod dozorem rosyjskich funkcjonariuszy. Pracowali, jak sami przyznali, dopiero w chwili, kiedy pierwotne miejsce katastrofy zostało zmienione przez Rosjan, fragmenty wraku wywiezione, a na miejscu pracował ciężki sprzęt. Nie pobrali próbek, nie zbadali miejsca katastrofy, nie mieli dostępu do wyników sekcji ofiar, które mogły wiele powiedzieć o mechanizmach katastrofy, a czarne skrzynki wraz z innymi dowodami dostały się w ręce rosyjskie.

Pan Lasek, a za nim pan Artymowicz opowiadał o smoleńskiej botanice, jako o najważniejszym dowodzie  na „zwykłość” katastrofy. Szkoda tylko, że nawet tej kluczowej botaniki eksperci rządowi nie byli w stanie dokładnie zmierzyć i zbadać, a wymiary słynnej brzozy określili na oko.

Panowie, nie wystarczyło wam 2,5 roku nachalnej propagandy? Nie wystarczyła cała armia medialnych klakierów, wspomaganych przez braci Moskali? Jak to się stało, że Polacy zaczęli skłaniać się ku wersji podanej przez ekspertów ZP, którzy o czym warto pamiętać, byli niezwykle rzadkimi gośćmi zaprzyjaźnionych stacji? Może jednak instynkt narodowy jeszcze całkiem nie zanikł w Polakach i czują podświadomie, ze ktoś się nimi brzydko zabawia?

Martynka
O mnie Martynka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka