Coś wam opowiem, bo pewnie nie wiecie.
Nie znam się na wielu rzeczach, na niewielu znam się niewiele, dlatego najlepiej będzie, gdy opowiem o tym, co przeżywam właśnie na własnej skórze.
A zatem przed Szanownym Państwem niezwykle wciągająca, wstrząsająca i mrożąca krew w żyłach o tym, jak wygląda życie Singielki-Nie-Z-Wyboru.
Nadszedł taki moment w moim dziwacznym życiu, że postanowiłam wyprowadzić się z domu.
Ani trochę nie byłam zmuszona przez los. Nie byłam też wcale do tego pomysłu przekonana ani nastawiona entuzjastycznie. Ale jednak podjęłam tę decyzję.
Jak się tak zastanowić, odpowiedzi na pytanie: dlaczego?, jest wiele. I każda inna. Dotykają wielu sfer, różnych życiowych problemów i długo by je wymieniać.
Odpowiedzi na pytanie: po co? – jakby nie było...
Sztampowa i przewidywalna, choć wcale nie do końca adekwatna w moim wypadku, brzmi: aby udowodnić sobie i innym, że umiem radzić sobie sama i mogę być samodzielna.
A figę.
Są chwile, gdy frustracja sięga zenitu. I dlatego właśnie postanowiłam opowiedzieć Wam, jak wygląda życie Singielki-Nie-Z-Wyboru, samej w małym mieszkaniu pełnym wad niewidocznych na pierwszy rzut oka i posiadającym kilka zalet, za które się je mimo wszystko lubi.
Niektóre rzeczy da się przewidzieć i można się do nich jakoś przygotować. Spakowałam jakieś 85% moich rzeczy dwa tygodnie przed przeprowadzką. Przygotowałam ogromną listę rzeczy, które muszę zabrać z domu i rzeczy, które muszę dokupić, żeby jakoś funkcjonować. Wzięłam pod uwagę leki, sprzęty większe i mniejsze, ubrania, buty, organizery na bieliznę, książki do czytania, kolorowanki dla relaksu, materiały do pracy, dodatkową ładowarkę do telefonu, ostry nóż i obierak oraz ulubione kubeczki i przytulaki. Starałam się pomyśleć o wszystkim.
A jednak – nie da się... Może dlatego, że przeprowadzałam się pierwszy raz, a może dlatego, że to jest zwyczajnie niemożliwe dla jednej małej kobiety, która właściwie czuje się wciąż dzieciakiem, ogarnąć takie przedsięwzięcie.
I tak co chwila odkrywałam kolejne rzeczy, których w moim nowym mieszkaniu – niby wyposażonym we wszelkie potrzebne przedmioty – znienacka brakowało. Na przykład, zrobiłam sobie zupę. Sięgnęłam do szuflady i odkryłam, że choć leży w niej nóż, nożyczki, obierak, otwieracz do konserw, otwieracz do piwa, a nawet praska do czosnku – to nie ma w niej chochli. I nie naleję sobie zupy na talerz...
Albo brak klucza do śmietnika. W bloku jest zsyp (nie lubię tego rozwiązania, niestety jednak PRL-owskie budownictwo społeczne było w tej kwestii konsekwentne), ale ustawa nakazuje segregację śmieci. Zatem istnieje specjalne pomieszczenie, w którym stoją kontenery do śmieci segregowanych, zamykane na oddzielny klucz. O którym właściciel mieszkania sobie zapomniał. Najpierw próbowałam dobić się do niego, ale postanowił nie odpowiadać na wiadomości. Potem rozmawiałam ze współlokatorką, która miała ów klucz pożyczyć od znajomego i wyrobić kopię dla nas. Po kolejnym tygodniu egzystowania z górą śmieci w pokoju (papiery i plastiki, więc nie śmierdzące, ale jednak przeszkadzające) zadzwoniłam do przewodniczącego wspólnoty mieszkaniowej, który powiedział, że to żaden problem. Dwa dni później dostałam klucz. Po czym odkryłam, że taki sam wisi w pęku kluczy, które przypadkiem znalazłyśmy ze współlokatorką na dnie szafki w kuchni. Bo, jak wspomniałam, właściciel jakoś pominął tę kwestię w rozmowach z nami...
Jest pewna rzecz, której przewidzieć się nie dało, a znienacka stała się moją codziennością, otóż – poszłam z torbami.
Nie mam samochodu i jeżdżę po mieście komunikacją. Byłam na tyle mądra, że sprawdziłam dokładnie wszelkie dojazdy, zanim zdecydowałam się na wynajem i mieszkanie mam naprawdę korzystnie położone względem autobusów i tramwajów. Mieszkam na czwartym piętrze, a w bloku są dwie windy. Nie pomaga to jednak za bardzo, gdy bez przerwy jeździ się obładowanym torbami i pakunkami, do tego po całym dniu pracy, w stanie krańcowego wykończenia i załamania, bo i tak zapomniało się wziąć z domu jeszcze dwóch rzeczy, a przecież ciągle się je obracało w myślach.
A pakunki są wszelkich rozmiarów. Raz jest to wielka torba ze świeżo upranym kocem. Innym razem suszarka do ubrań zawinięta w strecz. To musiało zabawnie wyglądać w tramwaju... A jeszcze innym razem pudełka z jedzeniem. Przeprowadziłam się pięć ulic dalej i zostałam słoikiem :D. Cała rodzina martwi się, jak sobie radzę i ciągle czymś mnie karmią lub coś mi dają, żeby broń Boże mi nie zabrakło. Zakupy spożywcze do mieszkania w ciągu miesiąca robiłam sobie dziś dopiero po raz trzeci...
Ale to właśnie mnie dobiło do tego stopnia, że nagle odkryłam w sobie inspirację do pisania po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Widać nie ma tego złego...
Wyszłam z domu (rodzinnego) do mojego mieszkania z tablicą korkową. Wreszcie do czegoś się przyda, od lat stała w kącie. Musiałam jeszcze zrobić te utrapione zakupy. Postanowiłam pojechać do mieszkania, zostawić rzeczy, pojechać do supermarketu, bo sobota i późno, więc wszelkie osiedlowe sklepiki nie wchodziły w grę, wrócić i zająć się przygotowaniami do imprezy.
Wszystko dlatego, że wymyśliłam sobie gości, których chyba wsadzę do szafy, bo zajmuje mi ona pół pokoju i prócz niej to na nic nie ma tu miejsca. A już na pewno nie na moją rodzinę, która ma liczebność małego miasteczka. Ale cóż, się zaprosiło, to trzeba się postarać. Z tym postanowieniem skierowałam się na przystanek i wtedy odjechał mi mój tramwaj sprzed nosa. Zrzedła mi mina i zmieniłam plan działania. Co chyba jednak było błędem... Poszłam do Żabki tuż obok. Wydałam prawie wszystko, nie kupiłam połowy rzeczy, a potem musiałam się jakoś przefatygować z powrotem na przystanek z: tablicą korkową, torbą pełną książek, młotka i laptopa, torbą pełną jedzenia mniejszą i torbą pełną jedzenia większą. Potem z tym wszystkim musiałam się przesiąść i iść szybkim krokiem do drugiego tramwaju. A potem przejechałam przystanek. Sobota wieczór – tramwaje jeżdżą dwa razy rzadziej – tramwaj z naprzeciwka właśnie odjechał, gdy wysiadałam ten przystanek dalej...
...
Wróciłam na piechotę, taszcząc to wszystko dwa razy dłuższą drogą. Wejście do bloku. Postaw torby. Wpisz kod. Weź torby. Winda. Postaw torby. Stocz walkę z podwójnymi drzwiami. Weź torby. Postaw torby. Dojedź na swoje piętro. Stocz walkę z podwójnymi drzwiami. Weź torby. Krata na piętrze! Zamknięta! Hurra! Postaw torby. Zamek oczywiście się zaciął. Stocz walkę godną mistrza włamywania się wytrychami. Weź torby. Drzwi do mieszkania!... Postaw torby... Otwórz... Weź torby... Postaw w kuchni... Padnij nieżywa w progu...
A wystarczyłoby mieć samochód. I mężczyznę.
Który poradziłby sobie z sitkiem, które wypadło z kranu w łazience. To się chyba perlator nazywa.
Który by naprawił lub wymienił rozpadającą się windę od prysznica.
Który by dosięgał do tych wszystkich półek, co ja nie dosięgam.
Który wiedziałby co zrobić, żeby kupić klosz na żyrandol. I by go zamontował.
Który by uruchomił ekspres do kawy.
Który by latał z tymi śmieciami.
Który by jadł wszystkie pyszne obiady, które lubię robić i których nie znoszę jeść sama.
Który by był.
Nie jestem singielką z wyboru.
Ale jakoś trzeba sobie radzić.
Dotarłam z tymi siatami i zaraz będę przygotowywać menu imprezowe. A na mojej ścianie już wisi tablica korkowa z przepięknymi ilustracjami do mojej starej bajki.
Nie jest aż tak źle.