Wyciągają swe ramiona wysoko, coraz wyżej
Wołają do nieba, do słońca
A wołanie ich ciszą...
Tylko szelest liści
Śpiew ptaka co przysiadł na gałązce w wielobarwnych trelach
O pomoc wołają do wiatru
Jemu się kłaniają
Czesze ich korony, gładzi
Myśli od bólu co przyjdzie odgania
Już idą po nie z piłami
Jedno po drugim upadają bezwładnie
Krzyczą
A krzyk ich ciszą...
Tylko głuche upadanie
Leżą krwawiąc sokami życia na swej matce ziemi
Z niej wyrosły, były z nią przez lata
Żyją jeszcze
Konają w ciszy
Niebo oczy zasłania w bólu, płacze deszczem
Słońce skryło się w chmurach z rozpaczy
Wiatr dotyka ich powalonych pni delikatnie
Listki czesze
Rozumie ich ból
Ramiona drzew już rozczłonkowane
Ich dłonie, palce porąbane, pocięte
W kominkach, piecach skwierczą z żalem
Spalane
Z ostanią iskrą
W popiele wspomnień o życiu