Budziki nasze...
Budziki nasze...
MMJL MMJL
4504
BLOG

Kajakiem po Wiśle

MMJL MMJL Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 14

Dzień pierwszy - dobrego skomplikowane początki

Plan początkowo zakładał spływ całą Wisłą od źródeł, aż do morza, ale liczne w jej początkowym biegu progi wodne oraz śluzy, a także kwestia dojazdu ze sprzętem na miejsce, skłoniły nas do rozpoczęcia naszej wyprawy w Krakowie. Za radą pewnego doświadczonego kajakarza, stwierdziliśmy, że zwodujemy się na obrzeżach miasta - na Rudawie - dopływie wpadającym już niedaleko później do głównego nurtu Wisły. Wysokie, strome brzegi, oraz porastające je gęste chaszcze bynajmniej nie ułatwiały nam tego zadania; szczególnie, że pomimo prób ograniczenia ilości bagażu, i tak mieliśmy go za dużo, więc i załadowanie się na kajak nie było rzeczą łatwą. Do wszystkiego dołożył się jeszcze silny nurt tej małej rzeczki, na której organizowany jest przecież ekstremalny tor kajakowy. Tak więc, kiedy dowlekliśmy się na miejsce - już wtedy zmęczeni targaniem sporej ilości nielekkich rzeczy - pojawiło się pytanie, czy w ogóle damy radę z tego miejsca rozpocząć. Wreszcie uznajemy, że żadna Rudawa nas nie pokona, i po kilku akrobacjach potrzebnych by się załadować w końcu wyruszamy. Wartki nurt szybko pcha do przodu nasz dmuchany środek transportu, także już po chwili wypływamy na Wisłę. Jesteśmy mniej więcej na 75km biegu rzeki. Tutaj woda nie płynie, a wydaje się stać w miejscu, stąd też przez chwilę zastanawiamy się "w którą stronę do morza"... Na tym odcinku aż roi się od statków turystycznych. To się praktycznie nie zmieni aż do pierwszej na naszej trasie śluzy - Dąbie. Jako że pojedynczych kajaków w zasadzie się nie śluzuje, a i stan wody jest bardzo niski, więc czekają nas przenosiny na około, co jest zadaniem wyjątkowo niewdzięcznym. Ze względu na to, że zaczęliśmy późnym popołudniem, a i musieliśmy rozwiązać wykryty po drodze problem ze szczelnością burty, nie wspominając już o czasie spędzonym na obejściu śluzy - tego dnia robimy śmiesznie mały dystans i zatrzymujemy się na nocleg na niewielkiej polanie gdzieś za elektrownią Łęg.

 

Dzień drugi - spacer po wodę

Rano budzi mnie jakieś stukanie w tropik. Myślę sobie - pewnie gospodarz, niezbyt szczęśliwy z naszej tam obecności chce nas przegonić. Słyszę jak obchodzi namiot dookoła, zbliża się od nasłonecznionej strony - jego sylwetka zaczyna prześwitywać. W tym momencie staje się widoczne, że ma on kilkadziesiąt centymetrów wzrostu i spore, sterczące na boki uszy, a po chwili wydaje z siebie przeciągłe "meeee". Stado owiec nie daje się nam powylegiwać, więc po krótkim śniadaniu wyruszamy dalej. Szybko staje się jasne, że pomimo intensywnej pracy wiosłami naszym "dymanym okrętem" dziennie wielkich dystansów robić nie będziemy, co wobec ograniczonego czasu na wyprawę oznacza, że naszym celem staje się teraz Warszawa. Stosunkowo szybko docieramy do śluzy Przewóz. Stan wody oczywiście nie pozwala na śluzowanie, a więc czeka nas kolejny spacerek, tym razem jednak umilony posiłkiem, jak i uprzejmą obsługą pozwalającą nam skorzystać ze swojego czajnika. Dalej po raz pierwszy spotykamy się z - jak się później miało okazać - dominującym na tej wyprawie żywiołem - mieliznami. Przez kilkaset metrów ciągniemy kajak idąc środkiem koryta królowej polskich rzek i brodząc jedynie po kostki. Po pokonaniu tej przeszkody nurt trochę przyspiesza, pojawiają się nawet bystrzyny przyjemnie urozmaicające nieco monotonny na tym odcinku spływ. Żar lejący się z nieba zmusza nas do uzupełnienia zapasów wody pitnej. Zatrzymujemy się więc pod Hebdowem, w którym jak się okazuje nie ma żadnego sklepu. To zmusza mnie do długiej wycieczki do stacji benzynowej aż na granicę Nowego Brzeska. Całość przeciąga się na tyle, że w miejscu, w którym żeśmy się zatrzymali - na chaszczystej plaży - postanawiamy pozostać już na noc.

 

Dzień trzeci - deszczyk z nieba

Ten dzień zapowiadał się zupełnie przeciętnie - mielizny, wysokie uregulowanie brzegi Wisły zasłaniające właściwie wszelkie widoki, mielizny, słaby nurt, mielizny... Po południu zachmurzyło się a po chwili zaczęło padać. Zrobiło się też nagle na tyle chłodno, że wymuszone brodzenie w rzece przestało być przyjemne, a niewielka ilość wody zbierająca się zwykle na dnie łodzi zaczęła nam wyjątkowo doskwierać. Dodatkowo w wyniku drobnego wypadku tracę swój telefon, co jak łatwo się domyślić, zbytnio mnie nie uradowało. Płynęlibyśmy pewnie jeszcze kawałek, ale ostatecznie decydujemy się na nocleg po tym, jak zatrzymuje nas kolejna już - tym razem bardzo rozległa mielizna. Mimo wszystko robimy tego dnia ponad 50km, choć lądujemy na miejscu z nie najlepszymi humorami. Szeroka, płaska plaża zmusza nas, by w poszukiwaniu wyżej położonego miejsca na obozowisko, przenieść się ze wszystkim całkiem spory kawałek dalej. Deszcz na szczęście przestał już padać, jednakże całe drewno i trawa są mokre, wobec czego rozpalenie ogniska wymaga od nas dużego wysiłku. Gdy to się wreszcie udaje, możemy przystąpić do suszenia rzeczy racząc się przy tym gorącą herbatą.

 

Dzień czwarty - kołysanki elektrowni

Kolejny dzień i znowu to samo. Zwijanie obozu, skromne śniadanie i10 godzin wiosłowania. Po drodze przerwa w Szczucinie, gdzie zatrzymujemy się przy miejscowym kempingu i idziemy do miasta uzupełnić zapasy. Chcąc i tym razem przekroczyć magiczną barierę 50km przy zachodzącym już słońcu żwawo wiosłując zbliżamy się do elektrowni Połaniec. Wtem wprost z okna stróżówki ktoś z obsługi zaczyna do nas krzyczeć i energicznie machać. Całość wyglądała groźnie, dlatego też zatrzymujemy się myśląc sobie, że za chwilę usłyszymy coś w rodzaju "ratować się kto może, bo zaraz zmieli was turbina". Na całe szczęście chodziło jedynie o okresowo spiętrzający wody Wisły niewielki jaz, który przy tak niskim stanie rzeki trzeba obejść. Tego dnia jest już na to za późno, dlatego postanawiamy zabiwakować w wyjątkowo bezczelnym miejscu - w wyschniętym starorzeczu po drugiej stronie Wisły, zaledwie kilkadziesiąt metrów od elektrowni. Nie przejmując się niczym przystępujemy do prac obozowych - Marcin rozbija namiot, a ja rozpalam ognisko. Na miejscu spotykamy też mężczyznę z córką, który zatrzymał się w tym nietypowym miejscu z tych samych powodów co i my. Jak dowiadujemy się z rozmowy, miał on zamiar swoją tratwą z napędem pedałowym spłynąć aż do morza, ale ze względu na ograniczony czas, zdecydował, że celem ich podróży zostanie Warszawa ;) Jest już naprawdę późno, więc idziemy spać, a do snu całą noc mruczy nam elektrownia...

 

Dzień piąty - cel: Sandomierz

I znowu ranek. Rutyna codziennych prac powoduje, że dni zaczynają już nam się zlewać w jedno. Wyruszamy po stosunkowo mało kłopotliwym obejściu progu. Już kolejny raz płyniemy w prawdziwym upale. Staramy się chronić przed poparzeniami słonecznymi, ale nasze próby na niewiele się zdają. Efekty spalonej słońcem skóry czuć najbardziej wieczorem przy ognisku i później w śpiworze. Dłuższe noszenie jakichkolwiek butów też jest raczej wykluczone - pozostaje chodzić boso. Obserwujemy też duże dobowe różnice temperatur - o ile w dzień upał z trudem można wytrzymać, o tyle w nocy, zapięci pod szyję w naszych jesiennych przecież śpiworach, czasem trzęsiemy się z zimna.

Tego dnia, z wyjątkiem krótkiej przerwy na obiad nie zatrzymujemy się nigdzie. Szybko mijamy Tarnobrzeg, a wieczorem przepływamy przez zatłoczony przez turystów Sandomierz. Rozbijamy się na nocleg na dzikich plażach kilka kilometrów dalej. Praktycznie jedynymi ludźmi jakich widzimy na wyprawie poza miastami i promami są wyjątkowo liczni wędkarze. Czasem potrafią łowić na naprawdę takim odludziu, że szczerze zastanawiamy się skąd oni się tam wzięli.

 

Dzień szósty - poszukiwania zaginionej wyspy

Następnego dnia przepływamy przez słynny już z poziomów Wisły Zawichost, oraz pięknie położony na wapiennych zboczach Annopol, gdzie też robimy zakupy. Na tym odcinku Wisła robi się naprawdę dzika. Wysokie, sztuczne i wybijane kamieniami brzegi ustępują miejsca gęstym lasom, szerokim łąkom, przytulnym zatoczkom i piaszczystym plażom. Momentami robi się po prostu pięknie. Za cel dnia i jednocześnie miejsce biwaku mamy zapisaną w locji tajemniczą wyspę ornitologów, określoną jako idealne miejsce na nocleg. Wreszcie na niecałą godzinę przed zachodem słońca, nie mogąc znaleźć tej opisanej, lądujemy na istotnie przepięknej wyspie po środku rzeki - wystarczająco dużej, żeby rósł na niej całkiem pokaźny lasek. Do tej pory nie wiem, czy to była właśnie ta wyspa. Wiem tylko, że miejsce było idealne, a żadnych ornitologów tam nie było...

 

Dzień siódmy - tłumy wędkarzy

Ten dzień był długi i pełen bolesnego wiosłowania. W nagrodę wieczorem możemy już podziwiać panoramy Kazimierza Dolnego i ruiny w Janowcu. Niestety dosyć wysokie wały powodziowe uniemożliwiają z bliska nacieszenie się widokiem tych pięknych miejscowości. Powoli już zmierzcha, dlatego zatrzymujemy się na pierwszej lepszej łasze piachu - jak nam się wydawało - nieobsadzonej przez wędkarzy. Jak się później miało okazać, jeden z nich niestrudzenie, do późnych godzin moczył kija z kamiennego występku zaledwie kilkadziesiąt metrów od nas.

 

Dzień ósmy - ostatni

Nic nie zapowiadało, że ten dzień będzie inny od wcześniejszych. Mielizny trafiały się nawet nieco rzadziej, a upał stał się nawet bardziej nieznośny. Nie zważając na obolałe od ciągłego wiosłowania ramiona, przepływamy przez Puławy ledwo je zauważając. Będąc zaledwie 100km od Warszawy, byliśmy praktycznie pewni, że osiągniemy ją w przeciągu dwóch dni. Humory nam dopisywały, a i wiosłowało się całkiem nieźle. Nasze myśli zajmowało już głównie to, co dobrego kupimy sobie do jedzenia w Dęblinie, do które prawie już żeśmy dopłynęli. Nagle coś gwałtownie obróciło nasz kajak. Mielizna. Ale co to?! Tracimy powietrze! Nabieramy wody! To któryś z licznych, zatopionych w rzece konarów musiał schować się na takiej akurat głębokości, że nie załamywał nawet tafli wody, a zahaczył o nasze - małe przecież - zanurzenie. Ile sił w rękach wiosłujemy do brzegu, ale już po kilkunastu metrach musimy wysiąść. Na szczęście będące osobnymi komorami burty utrzymują na wodzie wszystkie nasze rzeczy. Płytka Wisła pozwala nam z wodą po pas dociągnąć kajak jeszcze kilkadziesiąt metrów. -To co? Koniec wyprawy? - pytam jeszcze sam w to zbytnio nie wierząc. Ale na to właśnie wygląda. Po wydobyciu wszystkiego na ląd, jednoznacznie stwierdzamy, że nie damy rady tego tu naprawić. Jak się okazuje, nie jesteśmy się nawet w stanie zabrać ze wszystkimi naszymi rzeczami na jeden raz. Przenosimy więc część na odległość wzroku, a potem wracamy po resztę. W taki właśnie sposób brniemy przez grząską, szeroką na jakieś 200m łachę piachu, później przez jakieś krzaczory, dalej przez starorzecze i pastwiska. Wreszcie docieramy do ulicy w którejś z poddęblińskiej wsi. Początkowo chcemy się dostać do Dęblina, ale trafia nam się wyjątkowa okazja - PKS prosto do Warszawy, i to już za chwilę! Ledwo dajemy radę załadować się ze wszystkim do bagażnika autobusu. Teraz mamy trochę czasu na przemyślenia. Już tak wierzyliśmy w osiągnięcie Warszawy jako naszego celu minimum - przepłynęliśmy w końcu 320km. Właściwie nie mogliśmy nic poradzić, żeby temu zapobiec - mieliśmy po prostu pecha. Mimo wszystko jesteśmy źli. Sami nie wiemy nawet na kogo, czy na co. Czujemy niedosyt spowodowany tym, że wyprawa skończyła się zbyt szybko i zbyt nagle, ale nade wszystko tym, że już tak niewiele brakowało nam do celu. Wysiadamy w Warszawie Wschodniej, gdzie przesiadamy się na pociąg. Już wiemy, że w przyszłym roku wrócimy do Dęblina, żeby kontynuować naszą przygodę - mam nadzieję, że tym razem aż do morza.

MMJL

Zobacz galerię zdjęć:

Obiadek na stopniu Przewóz
Obiadek na stopniu Przewóz Wisła w całej swej... głębokości Bezczelny biwak Widoczna granica mielizny, czyli po kostki, po kostki, po kostki.... I PO PAS Jak zawsze piękny nad Wisłą zachód słońca Środek nasz transportu dymany ;) Ciężkiego dnia przyjemne końce
MMJL
O mnie MMJL

http://zycietakiejaklubie.blogspot.com https://mmjl65.wixsite.com/mmjlfoto

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości