Daleka droga przed nami...
Daleka droga przed nami...
MMJL MMJL
921
BLOG

Korona Gór Polski - Ziemia kłodzka

MMJL MMJL Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Szczerze powiedziawszy, to nie za bardzo wierzyłem, że ten wyjazd w ogóle się uda. Zarówno Marcina jak i mnie gonią różne terminy i rozmaite zobowiązania, także bardzo trudno jest zgrać na szybko wolne dni. Gdy się to wreszcie udało, na cel ostatniego już akcentu tych wakacji wybraliśmy - jako kontynuację naszego planu zdobycia Korony Gór Polski - najwyższe szczyty leżących na Ziemi kłodzkiej: Gór Bardzkich, Masywu Śnieżnika i Gór Stołowych.

Z ciepłego snu wyrywa mnie budzik nastawiony na skandaliczną godzinę, tylko po to, żebym udał się na oddalony na skandaliczną odległość od centrum dworzec PKS. Jak to mama Marcina trafnie stwierdziła – w naszych podróżach dopisuje nam niezwykłe szczęście. Tak jest bez wątpienia. Trafiamy więc na niefigurujący w żadnym rozkładzie autobus odjeżdżający na kilkanaście minut przed naszym, co pozwala nam na spokojną przesiadkę na pociąg we Wrocławiu. Pomimo szczerych chęci i usilnych prób w żadnym z tych środków transportu nie udaje nam się zasnąć i urwać jeszcze choćby i kilku minut na rzecz tak deficytowej czynności jaką jest sen. Możemy za to podziwiać niezwykle piękny, czerwony wschód słońca.

Po dotarciu na miejsce Kłodzko wita nas ponurą aurą i ciężkimi chmurami. Droga przez miasto omija zadbaną i chętnie odwiedzaną przez turystów starówkę i prowadzi szarymi ulicami o zaniedbanych kamienicach, na których czas pozostawił wyraźne piętno. Na szczęście niedługo później opuszczamy miasto i wchodzimy na górską trasę. Szlak jest oznakowany dobrze, a ścieżka zazwyczaj widoczna. Poza krótkim odcinkiem nie możemy liczyć na żadne widoki. Czekają nas trzy godziny marszu przez las w jedną stronę. Momentami przypomina nam to odbytą już kiedyś w podobnych warunkach drogę na Chełmiec. Jedyną zaletą tej trasy jest wspaniały o tej porze roku zapach lasu (właściwie to las pachnie wspaniale o każdej porze roku ;) Kto liczy na to, że przynajmniej ze szczytu zobaczy panoramę okolicy, może o tym zapomnieć. Nawet tutaj las wcale nie rzednie, i jedyne co nas tu czeka to tablica z dumnym napisem „Kłodzka Góra 765m n.p.m”. Robimy sobie przy niej zdjęcie, jako jedyne potwierdzenie zdobycia najwyższego szczytu Gór Bardzkich. Byłoby zbyt łatwo, gdyby powrót przebiegł bez niespodzianek. Tak jak i w wielu polskich górach, drwale pracują tu zawzięcie, przecinając turystyczne szlaki swoimi rzeźbionymi ciężkim sprzętem drogami. Zajęci rozmową musieliśmy bezmyślnie wybrać jedną z nich zamiast ukrytej pod liśćmi wąskiej ścieżynki, i trzeba było się wracać... Konieczność nadkładania drogi w górach nigdy nie należy do przyjemności. Pomimo tego małego gapiostwa z naszej strony udaje nam się wykręcić czas przejścia wyraźnie poniżej tego podanego na mapie, dzięki czemu zdążamy na wcześniejszy PKS do Stronia Śląskiego.

Dotlenieni po pierwszym szybszym marszu walczymy w autobusie z sennością przychodzącą jak zwykle w nieodpowiedniej chwili. Jakimś cudem udaje nam się nie przespać miejsca wysiadki. PKS wysadza nas przy nieczynnej stacji kolejowej. Tym razem żałujemy, że podróż trwała tak krótko. Ja mam za sobą dwie i pół godziny snu, Marcin niewiele więcej, a czeka nas jeszcze tego dnia jakieś sześć godzin marszu. Trudno tutaj obrać niewłaściwy kierunek. Właściwie z każdej strony czyhają na nas wielkie tablice wskazujące drogę na Jaskinię Niedźwiedzią. Konieczność pieszego przemierzenia długiej asfaltowej drogi nie należy do najprzyjemniejszych - obaj wolelibyśmy, żeby szlak omijał centrum ale cóż zrobić - drogę przez Stronie po prostu trzeba jakoś przeboleć – nic się nie poradzi. Kletno jest już ciekawsze, niemniej zaczyna siąpić, co nie pozwala nam na skupienie myśli na tym co nas otacza. Teraz chcemy tylko jak najszybciej dotrzeć do lasu – na górski odcinek szlaku. Przebyte już tego dnia kilometry (szacuję – w liczbie 26-27) dają nam jednak o sobie znać, więc nie zważając na kapiący nam na głowy deszcz, decydujemy się jednak odpocząć siadając sobie na wąskim poboczu. Po dłuższej chwili zatrzymuje się przy nas samochód. To starszy pan z całkowicie własnej inicjatywy postanowił nas kawałek podrzucić. Mile zaskoczeni faktem, że wciąż zdarzają się jeszcze na świecie uprzejmi ludzie, podjeżdżamy jakieś dwa kilometry - dalej szlak wchodzi już w górski teren. Niestety zaczyna mi w tym miejscu coraz bardziej dokuczać stara kontuzja kolana, co do której miałem już nadzieję, że mógłbym ją wyrzucić z pamięci.

Docieramy wreszcie do Jaskini Niedźwiedziej, zdającej się być dla większości ludzi główną atrakcją okolicy. I istotnie - turystów wracających już stąd o tej - dosyć późnej już porze, nie brakuje. W końcu nie bez powodu na parkingu u stóp wzniesienia wyrosła dosyć pokaźna alejka straganików oferujących standardową tandetę i badziewie. Budynek przykrywający wejście do jaskini wydaje się dziwnie nie przystawać do miejsca, w którym się znajduje - zbocza niewielkich, gęsto zalesionych wzgórz. Z resztą, uciekając przed ścigającym nas zmrokiem, nie możemy sobie pozwolić na zwiedzanie.

Za kolejnym zakrętem mijamy dosyć liczną i hałaśliwą szkolną wycieczkę. Biorąc pod uwagę porę dnia, muszą zmierzać w to samo miejsce, co i my - do schronu na Śnieżniku, a to nie zwiastuje nam spokojnego noclegu.

Wreszcie z gęstniejącej z godziny na godzinę mgły wyłonił się kontur schroniska. Sam schron - w końcu już wiekowy (140 lat) - pomimo, że nieco zaniedbany i nie tak klimatyczny jak niektóre z moich ulubionych, posiadał niezaprzeczalną zaletę - uniknął losu wielu sobie podobnych, które całkowicie utraciły górskiego ducha, stając się zwykłymi hotelami oferującymi nikomu w górach niepotrzebne wygody za wygórowaną cenę. Dlatego ucieszyło mnie to, że wchodząc do środka usłyszałem głośne skrzypienie starych drzwi, poczułem zapach starego drewna i jedzenia przygotowywanego w kuchni.

Zameldowaliśmy się, zjedliśmy coś na szybko, zostawiliśmy na górze plecaki, i już na lekko wyszliśmy na zdobycie samego szczytu. Od tego czasu pogoda zdążyła się jeszcze pogorszyć - mgła ograniczała widoczność do kilkunastu metrów, gęsta mżawa biła w twarz, a zimny wiatr pomimo wiatroodpornych kurtek błyskawicznie odbierał ciepło. Zanim ponownie rozgrzaliśmy się marszem musieliśmy przetrzymać dreszcze – niestety zdarzające się często po nagłym wyjściu z ciepłego schroniska. Zaczynało już powoli zmierzchać, ale nie trzeba było jeszcze używać czołówek.

Szczyt przyszedł nadspodziewanie szybko. Porastała go obszerna, wysmagana silnymi wiatrami łąka, upstrzona licznymi zwałami głazów o różnej wielkości - pozostałości po nieistniejącej już wieży widokowej. Králický Sněžník 1424 m n.p.m - głosiła tablica (pomimo, że wszelkie inne źródła podają 1425 m n.p.m). Najwyższy szczyt Masywu Śnieżnika nie pozwolił nam nacieszyć się widokami; za to coraz zimniejszy wiatr usilnie zachęcał nas do szybkiego powrotu do schronu.

-Nic tak nie poprawia humoru jak gorąca zupka z torebki - pomyślałem siedząc już z powrotem w ciepłej sali głównej. Niedługo później trzeba było iść spać, żeby rano wstać. Co ciekawe, w zaśnięciu nawet nie specjalnie mi przeszkodziły hałasujące dzieciaki ze szkolnej wycieczki, a za to wydatnie pomogły męczący dzień i kubek gorącej herbaty z obowiązkowym dodatkiem "koncentratu energetycznego".

Sobota przywitała nas jeszcze paskudniejszą pogodą niż dzień wcześniej. Solidne śniadanie dodawało oczywiście siły, ale konieczność powrotnego marszu do Stronia Śląskiego przy takiej dupówie nie napawała nas optymizmem. Co wrażliwszych czytelników chciałbym tu poinformować, że "dupówa" w żadnym wypadku nie wulgaryzmem, ale typowym dla turystycznego żargonu określeniem na to „coś” co czekało nas za oknem.

Niezwykle trudno w takich warunkach jest cieszyć się drogą, więc i nie dziwota, że trasę powrotną do miasta pamiętam dosyć słabo pomimo tego, że od tego czasu upłynęło zaledwie kilka dni.

Nie było możliwości przejazdu bezpośrednio do Kudowy Zdroju, więc pozostawało nam przedostać się z powrotem do Kłodzka. Jednakże jak się miało okazać - poza dniami nauki szkolnej i to zadanie było wyjątkowo niełatwe. Trzeba było czekać - nic się nie wymyśli.

Wreszcie po około godzinie zatrzymuje się przy nas samochód, którego kierowca proponuje nam transport do Kłodzka za cenę niewiele wyższą niz bilet PKS. Nie mogliśmy przegapić takiej okazji.

Na przesiadkę nie musieliśmy czekać właściwie wcale. Gdy dotarliśmy do Kudowy, było już po 16, a ostatni autobus do Nachodu niedawno odjechał. Jedynym sposobem, żeby dostać się pod Szczeliniec okazuje się więc być przejście tych 15km pieszo. Marcin nie jest tym faktem zachwycony, czemu kilkukrotnie daje wyraz. Szczerze mówiąc, ja również jestem daleki od entuzjazmu, a kolano z każdym krokiem doskwiera mi coraz bardziej, ale zdążyłem się już nastawić na tryb "nie myśleć, tylko powłóczyć nogami", bo przy naszym zmęczeniu nic by tak nie obniżyło nam morale, jak myślenie o drodze, która nas jeszcze czekała. Na szczęście po przebyciu mniej więcej połowy drogi udaje się nam złapać stopa. Kierowca - jak się później okazało również miłośnik gór - rozumiejąc naszą sytuację, postanawia się nad nami zlitować i podrzuca nas do Karłowa.

Droga na najwyższy szczyt Gór Stołowych - Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m) nie jest długa, za to zaskakująco zatłoczona jak na tak późną godzinę. To wyjątkowo urokliwe miejsce, tak jak i zresztą całe Góry Stołowe (np. Błędne Skały), dlatego niezmiernie żałujemy, że po raz kolejny jesteśmy tak mocno ograniczeni przez czas. Pogoda nareszcie się nieco poprawiła, dlatego przez dłuższą chwilę nie mogliśmy się oderwać od widoku roztaczającego się z krawędzi kilkusetmetrowej pionowej kamiennej ściany na prawie płaskie tereny po czeskiej stronie. Jak dowiadywałem się przed wyjazdem, całe schronisko na szczycie ma być zajęte, dlatego też nocować mamy w pobliskim schronie Pasterka. Jednakże jesteśmy na tyle wyczerpani, że postanawiamy się zapytać, czy nie znalazł by się dla nas chociaż kawałek podłogi. Na całe szczęście ludzie często rezygnują z rezerwacji w ostatniej chwili, tak więc udaje nam się zdobyć łózka w jednym z pokoi ogólnych. Spać trzeba iść szybko - w Kudowie wypatrzyliśmy idealny dla nas autobus odjeżdżający bezpośrednio do naszego miasta. Jednak żeby dotrzeć pieszo na przystanek na 9:40, musimy budziki nastawić na 5:00...

BUDZIK! Najpierw jeden a po chwili drugi. 5:00 Spaliśmy całkiem nieźle, szczególnie, że nikt nam w tym nie przeszkadzał, bo i nikt się więcej w tym ośmioosobowym pokoju w nocy nie pojawił. 5:35 - wychodzimy na szlak. Właściwie to jest środek nocy. Na próbę wyłączam czołówkę - nie widać nic. W tą stronę idzie się nawet przyjemnie. Na pewno nie czuję tego jako 15km. Po drodze wschodzi słońce, i gdy dochodzimy do miasta dzień jest już w pełni. Dochodzimy przed czasem, więc mamy jeszcze chwilę na drugie śniadanie.

Siedząc w autobusie jest jak zwykle mnóstwo czasu na przemyślenia. Tak - pogoda była fatalna. Tak - musieliśmy się gonić z czasem. Tak - noga mnie bolała jak jasna cholera. Ale czy żałuję tego wyjazdu? Nie. Pomimo wszelkich utrudnień (a może właśnie dzięki nim) miał on swój górski klimat. Towarzysząca nam zawsze pewna doza improwizacji oraz kilka niespodziewanych obrotów zdarzeń dodało wszystkiemu tego miłego smaczku. Jestem pewien, że wrócę jeszcze na Ziemię Kłodzką, tak jak odwiedzałem ją już kilkukrotnie przed laty, by na spokojnie móc nacieszyć się niezwykłością i niesamowitą różnorodnością tego miejsca, które wielu niesłusznie ogranicza tylko do miejscowości uzdrowiskowych.

MMJL

Zobacz galerię zdjęć:

Ciasne ramy wiekowe rozrywek dla dzieci w Kletnie
Ciasne ramy wiekowe rozrywek dla dzieci w Kletnie Piękna pogoda i wspaniałe widoki Na szczycie Śnieżnika ;) Powrót do przytulnego schronu Szczeliniec Pierwsze wyjście z mroku, czyli wymarsz po piątej :P
MMJL
O mnie MMJL

http://zycietakiejaklubie.blogspot.com https://mmjl65.wixsite.com/mmjlfoto

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości