Pierwsze wyjście z chaszczy
Pierwsze wyjście z chaszczy
MMJL MMJL
446
BLOG

Karkonosze wzdłuż, Izery w poprzek 12-15.02.2014

MMJL MMJL Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Co? Już wysiadać?! Gdzie jesteśmy? ...Kowary. Na przełomie dnia i nocy lodowaty wiatr błyskawicznie wyrywa człowieka z miłego otępienia ciepłego, wygodnego i sennego PKSu, a ciężar plecaka wydobywanego z trudem z bagażnika, brutalnie przywraca do rzeczywistości. Sprawdzona wcześniej w internecie szybka przesiadka pozostaje jedynie w sferze naszych marzeń - kursuje od soboty do poniedziałku - brzmi złowieszczo jeden z kilkunastu przypisów, którymi obwarowanych jest większość autobusów. No nic - do następnego nie trzeba znowu czekać znowu aż tak długo. Chodzimy w kółko i przestępujemy z nogi na nogę by się rozgrzać. Wtranżalamy kanapki dopóki jeszcze nie zdążyły nabrać wszechogarniającej nas właściwości - czyli zimna. Z nudów postanawiamy się też przejść, by zobaczyć dokąd odjeżdżają busy w drugą stronę - tablica okazała się być identyczna...

- Przepraszam, z której strony odjeżdża bus na Karpacz? - spytał Marcin jedną z oczekujących na przystanku osób

- Z tamtej - wskazała palcem wiatę nie do końca tę, której się spodziewaliśmy

Wreszcie ładujemy się do busa na Karpacz Biały Jar, przeciskając się z trudem z naszymi dużymi plecakami, pomiędzy ciasno ustawionymi fotelami. Długo w środku nie zabawiamy, a już trzeba wysiadać. Wyruszamy szlakiem na Wilczą Porębę, jednocześnie wspominając ile śniegu tu było ostatnim razem. Ulegamy złudnemu wrażeniu, że znamy szlak na pamięć, jednak od naszego ostatniego podejścia tą drogą troszkę się tu zmieniło, i sam nie mam pojęcia w jaki sposób okazało się, że idziemy na Łomniczkę... Wiedząc, że wyżej ten szlak jest zamknięty, wybieramy jedną z odchodzących w prawo nieznakowanych ścieżek, która to już po kilkunastu minutach się kończy... stawiając nas przed koniecznością chyba z półtoragodzinnego chaszczowania. Nie mogę powiedzieć, żeby szło się przyjemnie. Nadal jest wcześnie, więc przychodzi mi kilka razy do głowy, żeby po prostu zawrócić, i podejść szlakiem, ale stwierdzam, że to bez sensu - teraz więcej chaszczy mamy już za plecami niż przed sobą. Wreszcie! Wychodzimy na Czarny Grzbiet. Daleko przed nami rysuje się Śnieżka, a my wchodzimy na wiodący na nią szlak. O! - jak wygodnie się idzie ścieżką, gdy nic człowieka nie szarpie i nie zatrzymuje, a plecak już nie haczy w chaszczach ;)

Na szczycie spędzamy tylko chwilkę. Dużo tam ludzi, a w "schronisku" nie wolno nawet jeść własnych zapasów. Wbijamy tylko pieczątki do książeczek i zabieramy się stąd. Po drodze w dół - wielki korek. Wejście od tej strony jest silnie oblodzone, a w kierunku szczytu napierają masy ludzi, którzy wjechali sobie kolejką na Kopę i są kompletnie nieprzygotowani do chodzenia po górach zimą. Część z nich porusza się na czworaka lub sunie na tyłku; większość kurczowo trzyma się łańcuchów rozjeżdżając się od czasu do czasu; co mądrzejsi omijają wyślizgany szlak i idą na przełaj po kamieniach.

Nocleg mamy zarezerwowany w Domu Śląskim. Planowaliśmy się jeszcze gdzieś przejść, ale droga na Czarny porządnie nas zmęczyła. Postanawiamy zjeść i chwilę odpocząć w towarzystwie koncentratu energetycznego. Budzę się. Marcin też nie śpi. Nie pamiętam momentu zaśnięcia. Patrzę na zegarek. 23:44 ŻE CO?! Spodziewałem się jakiejś 5:00... Zastanawiamy się którą godzinę ostatnio widzieliśmy, i wychodzi na to, że przespaliśmy bite 7 godzin. Nie - nie zaśniemy już - nie ma szans. A więc co? Jemy śniadanie, pakujemy się, i idziemy. Nie śpieszy nas się specjalnie, więc wyruszamy o 2:00. Noc jest jasna, niebo czyste, księżyc powoli zbliża się do pełni. Po chwili wyłączam czołówkę - nie jest potrzebna. Jest wyraźnie zimniej niż w dzień, ale nadal w miarę ciepło. Śnieg zbity, twardy, zmierzający w stronę betonów, miejscami lodoszreń. W sumie ten odcinek szło się znakomicie. Niestety szybko pojawił się tak charakterystyczny dla Karkonoszy silny wiatr, który potrafi człowieka przydusić do ziemi, odebrać oddech, przeniknąć przez choćby najdrobniejszą szczelinę w wiatroodpornych ubraniach, a co najważniejsze powoli acz sukcesywnie obniżać morale. Po 2 godzinach marszu jesteśmy już zauważalnie zmęczeni; i to nie drogą przecież, a wiatrem właśnie. Dlatego też schronisko Odrodzenie witamy z wyraźną ulgą. Przez chwilę obawiamy się, że nikt nie zostawił na noc otwartego wejścia, ale obchodzimy budynek na około i jedne z drzwi okazują się być otwarte. Wreszcie spokojnie możemy zjeść, rozgrzać się herbatą z termosów i chwilę odsapnąć. Próbujemy nawet zasnąć na ławkach, ale z miernym skutkiem. Po raz kolejny objawia się typowe dla mnie zjawisko, a mianowicie, że na wietrze i mrozie jest mi w miarę ciepło, a po wejściu do schronu zaczyna mnie trząść. Na oblegany przez nas korytarz wszedł ktoś z obsługi schroniska - tylko na nas popatrzył, zapalił światło i sobie poszedł. Przechodzi nam przez myśl, że ktoś może nas uznać za śpiących na dziko, i postanawiamy się zbierać, ale świszcząca na zewnątrz wichura niezwykle utrudnia nam mentalne zaakceptowanie myśli o wymarszu. Szczerze powiedziawszy, to średnio pamiętam ten odcinek drogi. Wiem tylko, że warunki się nie poprawiły - wręcz przeciwnie. A, i, że wschód słońca był przecudny.

Czeska wiata na Czarnej Przełęczy pod Śmielcem była kolejnym przystankiem niezbędnym by trochę zregenerować siły. Drewniana chatynka, pomimo, że w miarę nowa, momentami sprawiała wrażenie, że może się nie oprzeć rozszalałym siłom natury. Na szczęście była zaopatrzona w drzwiczki, dzięki którym można było wydrzeć wściekłym Karkonoszom chociaż fragmencik spokoju. W środku siedział i gotował coś na prymusie jakiś dobrze wyekwipowany Czech. Próby nawiązania rozmowy spełzły na niczym - do tej pory z moich doświadczeń wynikało, że całkiem nieźle rozumiem czeski, ale chyba nie w tym przypadku. Przechodzimy na angielski - nic z tego - dalej nie rozumiem co do mnie mówi z tym swoim silnym akcentem... W końcu wyciągnął w naszą stronę piersiówkę z rumem - to zrozumieliśmy :)

Nie ma co siedzieć jak trzeba iść. Niebo się już zachmurzyło, ale morale mi wzrosło, a i siły do marszu miałem już więcej, niż nawet podczas wymarszu spod Śnieżki. Tak to jest jak się miesza z dobą biologiczną. Wiatr jeszcze się wzmógł, szczyt swojej siły osiągając chyba w okolicy przekaźnika na Śnieżnych Kotłach. Tu prawie płaski, wywiany teren pokryty zmrożonym na skałę śniegiem, który tworzy potężne nawisy zwieszające się nad pionowym urwiskiem sprawia wrażenie obrazu wyjętego z jakiegoś filmu o Arktyce. Przy stacji spotykamy kilku niemieckich narciarzy biegowych - no, z tymi to przynajmniej można normalnie porozmawiać po angielsku. Dziwnie się na nas popatrzyli, kiedy oświadczyliśmy, że idziemy spod Śnieżki i o tej godzinie jesteśmy już tu. Przez chwilę chcę sprawdzić która jest dokładnie, ale czując zesztywniałe od mrozu palce, rezygnuję z próby rozpięcia suwaka, i zadowalam się świadomością, że wczesna. Od tego miejsca droga jest już lekka, łatwa i przyjemna, dzięki czemu nie martwi nas nawet szybko nadciągająca gęsta mgła. A, o ile wcześniej szliśmy zupełnie sami, tak teraz na szlaku jest całkiem sporo ludzi - wszyscy na biegówkach. Dochodzimy też do wniosku, że nie ma wśród nich żadnych Polaków - sami Czesi, Niemcy, trafili się nawet Amerykanie... Czyżby Polacy zamiast własnych, pięknych i tajemniczych Karkonoszy woleli się pchać w Alpy i Dolomity? Wygląda na to, że wśród rodaków nie minął jeszcze etap zachłyśnięcia się zagranicą i musi minąć jeszcze trochę czasu, nim zaczną zauważać urodę własnego kraju.

Tymczasem docieramy na Łabski Szczyt. Pierwotnie planowaliśmy nocować w schronisku Pod Łabskim, ale nadal jest w sumie rano, a nam idzie się coraz lepiej, dlatego decydujemy, że prześpimy się na Szrenicy. O - jak wspaniała jest świadomość, że nie trzeba już dzisiaj iść ani kroku dalej. Udaje nam się nawet wytargować małą zniżkę. Odpocząć chwilę w łóżku, zjeść, napić się ciepłego - w górach takie rzeczy urastają wręcz do rangi luksusu i sprawiają prawdziwą radość, podczas gdy na co dzień pozostają zupełnie niezauważone. W sali na dole było nam dane nawet zobaczyć finisz złotego biegu Justyny Kowalczyk.

Tym razem obudziliśmy się już o normalnej godzinie. Wymarsz w okolicach świtu - korzystamy z czasu, kiedy na Szrenicy nie jest jeszcze tłoczno od narciarzy. Jedyny przystanek robimy obie przy Kamieńczyku. Szybko przechodzimy przez Szklarską Porębę, i już jesteśmy w Górach Izerskich. Obserwowana przez nas jeszcze wczoraj z karkonoskich szczytów nizinna wiosna zginęła gdzieś bez śladu - w mieście też panuje zima, a wraz z dodatkową wysokością zdobywaną przez nas w drodze na Wyskoki Kamień temperatura się jeszcze obniża. Szybko docieramy do schroniska na szczycie, gdzie zagnieździła się grupa górskich biegaczy. Największą zaletą tego prywatnego schronu jest zdecydowanie kaflowy piec, do którego cudnie się jest przytulić i chłonąć całym sobą to deficytowe dobro, jakim jest ciepło; bo z pewnością nie można do nich zaliczyć wrzątku do własnego naczynia w cenie herbaty (czyli 4,50 za 250ml!). Od tego miejsca zaczynają się też te prawdziwe i klimatyczne Izery. Pomijając ten krótki odcinek utwardzonej drogi między starym kamieniołomem a rozdrożem pod Cichą Równią, która przeżywa oblężenie narciarzy biegowych, to można się tu poczuć momentami wręcz bieszczadzko - niewysoki lasek, torfowe bagna, nieprzetarta i momentami trudna do odnalezienia droga - to wszystko składa się na to, że ...idzie się nam wspaniale. Kolejnym ważnym punktem wyprawy jest zdobycie Wysokiej Kopy - szczytu potrzebnego nam do Korony Gór Polski i Korony Sudetów. Odbijamy od szlaku przy charakterystycznej wiacie. Droga jest krótka, ale szczyt płaski i bardzo rozłożysty, dlatego gdy ścieżka (bo na szczyt nie prowadzi znakowany szlak) jest nieprzetarta, to trzeba poszukać tablicy, pod którą można sobie zrobić upragnione zdjęcie potwierdzające wejście. Dalej na Sinych Skałkach las się urywa i można podziwiać piękną panoramę Izerów, jak i drogę zaplanowaną do zrobienia na jutro.

Od Młodnika odbijamy w lewo szlakiem żółtym, który prowadzi nas gęstym lasem, tak długo, aż nie otworzy się przed nami rozległa przestrzeń Hali Izerskiej wraz z miejscem naszego noclegu - Chatką Górzystów. Kominek nie zasłonięty żadną chamską szybą, całe ściany książek i fajni ludzie - wszystko to buduje nastrój i po raz kolejny przenosi mnie do czasów naszej bieszczadzkiej włóczęgi. Zostaje przedstawiony nam nasz współspacz, z którym spędzamy resztę wieczoru na rżnięciu w karciochy, pogaduchach oraz konsumpcji herbaty z koncentratem energetycznym (w stężeniu jak widać wystarczającym - próba ognia herbaty się powiodła ;) .

Coś nie mamy jednak szczęścia do spania w pokojach wieloosobowych. Około północy dwie nawalone jak bombowiec pary, wrzeszcząc i puszczając głośno muzykę władowały się nam do pokoju, zupełnie się nie przejmując pozostałą szóstką jeszcze chwilę temu śpiących, a teraz już tylko wnerwionych osób. Miło się rano przy śniadaniu omawiało potem różne wymyślne rodzaje zemsty - ale żadna z nich nie została oczywiście zrealizowana - my to jednak za dobrzy dla ludzi jesteśmy... No dobra - trzeba iść dalej, bo jeszcze długa droga przed nami. Żółty szlak prowadzący najpierw przez las, potem korytem strumienia, następnie przez bagna, a na końcu wśród kosodrzewiny ciągnął się nam niemiłosiernie. Kiedy dotarliśmy wreszcie na przełęcz Łącznik, to dołączył do nas znowu nasz najwierniejszy kompan tej podróży - potężny wiatr. Wypiliśmy więc tylko po kubeczku herbaty z termosów i ruszyliśmy w stronę Smrka - leżącego już w Górach Złotych czeskiego szczytu zaliczanego do Korony Sudetów. Marsz nie był szczególnie długi, bo Smrk leży blisko polskiej granicy. Na szczycie stoi stalowa wieża widokowa, teraz wyraźnie bujana we wszystkie strony porywistymi podmuchami, z której rozciąga się panorama całych Gór Izerskich i zachodnich Karkonoszy. Teraz pozostaje nam tylko wrócić się na Łącznik i dalej na Stóg Izerski. Czas podejścia na Stóg jest w rzeczywistości znacznie krótszy niż podają wszelkie mapy i drogowskazy. Do schroniska można dojechać niestety kolejką, czego skutkiem jest są prawdziwe tłumy ludzi (bo raczej nie turystów) wrzeszczących na całe gardło i pochłaniających golonki z piwem - nie, nie mamy ochoty tu dłużej zostać; jemy co swoje i w dół. Trasa jest początkowo mocno oblodzona, ale szybko przechodzimy do świata wiosny - po raz pierwszy od wyjazdu dodatnia temperatura, a przede wszystkim zapach wiosny, tak inny od zimowego. Zastanawiamy się, czy każda w naszych wypraw musi się kończyć poskręcanym i długim jak utrapienie asfaltem... Świeradów - ładne miasteczko, ale chcemy już chyba wracać do domu. Przystanek. Oczywiście bus, który miał przyjechać nie przyjechał, a przyjechał taki, który przyjechać nie miał...

MMJL

 

Autor zdjęć:

Marcin Czerwony

Zobacz galerię zdjęć:

Śnieżka - cel wreszcie dochaszczowany
Śnieżka - cel wreszcie dochaszczowany Czarny Grzbiet Zima na górze, wiosna na dole Dom Śląski Na schroniskowej ścianie dzieło sztuki wybitne Pierwsze wyjście z mroku - wymarsz 2:00 Tuż przed świtem Karkonoski świt- w oddali Słonecznik Schronienie nasze przeciwwietrzne Przekaźnik na Śnieżnych Kotłach Schron na Szrenicy Izery, Izery Hala Izerska Chatka Górzystów
MMJL
O mnie MMJL

http://zycietakiejaklubie.blogspot.com https://mmjl65.wixsite.com/mmjlfoto

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości