Narodowiec1906 Narodowiec1906
555
BLOG

Józef Mackiewicz - Dymy nad Katyniem

Narodowiec1906 Narodowiec1906 Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Niemcy użytkowali groby katyńskie jako kopalnię dla swej akcji propagandowo-politycznej,
której usiłowali nadać jak najszerszy zasięg.


Stosunki polsko – sowieckie już uprzednio tak dalece uległy zepsuciu, iż wymagały tylko wbicia
ostatniego klina pomiędzy obydwie strony. Chodziło też Niemcom o urobienie własnej opinii w
Rzeszy, bardziej jeszcze o propagandę pośród podbitych narodów Europy, a zwłaszcza Europy
Wschodniej, którym wstrząsające fotosy z masakry katyńskiej miały w sposób plastyczny
przedstawić los, jaki je czeka pod panowaniem bolszewickim. – Ale wygrywanie propagandowe
niesłychanej zbrodni miało też na celu wstrząśnięcie sumieniem świata demokratycznego, który się
połączył w sojuszu z bolszewikami dla wspólnej walki z Hitlerem.
Celem pobocznym było też przelicytowanie i usunięcie na plan drugi własnych, hitlerowskich
zbrodni, które z niesłabnącą energią reklamowane były przez prasę i propagandę Zjednoczonych
Narodów.


Akcja niemiecka częściowo odniosła skutek. Poza tym zerwanie stosunków polsko-radzieckich i
pierwszy w ten sposób rozłam w obozie aliantów zapisała na swe dobro, w rubryce: sukces.
W drugiej połowie kwietnia krytycznego 1943 roku mieszkałem w dalszym ciągu w swym małym,
wiejskim domku w odległości 12 kilometrów od Wilna i do miasta przychodziłem piechotą i
rzadko. Za czasów okupacji sowieckiej zmieniłem swój zawód dziennikarza i literata na bardziej
odpowiadający warunkom – zostałem mianowicie furmanem ciężarowego wozu. Za czasów
okupacji niemieckiej siedziałem cicho na wsi i nie byłem niepokojony, jakkolwiek władze
niemieckie nie mogły oczywiście nie wiedzieć o mojej egzystencji.
Na jakiś tydzień przed Wielkanocą sprzedawałem na rynku w Wilnie palto letnie i tu spotkałem
dawnego swego kolegę(…)
Było ciepło. Wiosna.(…) Właśnie przeżuwano wrażenia i komentarze do straszliwej, nowej
zbrodni, odkrytej pod Smoleńskiem. – Poza tym wlokło się życie przygnębiające, głodne, biedne,
apatyczne(…)
- Od wczoraj telefonuje Klau. Werner Klau, szef biura prasowego przy Gebietskommissariat Wilna-
Stadt, dopytuje, czy ktoś z pracowników nie zna przypadkiem twego adresu. Chcą cię zaprosić do
Katynia. (…)


Dopiero w drugiej połowie maja 1943 roku wlecze nas poprzez powietrze pudło starej, niemieckiej
„JU 88″, samolotu o typie przestarzałym. Leci dwóch dziennikarzy portugalskich, jeden dziennikarz
szwedzki. Z Warszawy Niemcy wyekspediowali ekipę dziesięciu robotników fabrycznych, ażeby
się przekonali na miejscu i opowiedzieli rodakom. To są ich chwyty propagandowe, stosowane już
od dłuższego czasu. – Towarzyszy nam oficer Wehrmachtu, będący łącznikiem z Ministerstwem
Spraw Zagranicznych (b. attaché niemiecki w Tokio). Gdy lądujemy za Dnieprem, termometr
wskazuje zaledwie 3 stopnie powyżej zera, pada drobny deszczyk (…)
Plan sytuacyjny jest taki: Na zachód od Smoleńska prowadzi linia kolejowa w kierunku Witebska
do stacji Gniezdowo. Mniej więcej równolegle biegnie szosa. Do tej stacji przywożeni byli jeńcy
polscy w roku 1940, na wiosnę, to nie ulega już żadnej wątpliwości i przez nikogo nie jest
kwestionowane. W Gniezdowie ich wyładowywano. Szosa biegnie dalej przez Katyń. Z Gniezdowa
do Katynia około 4 kilometry. Po bokach wilgotne laski, wyręby, na których wyrosły już
pojedyncze brzózki, olszyna. Wzrok mija je obojętnie, ślizgając się po mokrych badylach,
gałęziach, strzelistych prętach jakichś krzaków. – I tylko myśl, pobudzana wyobraźnią, kołuje po tej
szosie do wtóru obracających się opon: ”Tędy, tędy, tędy jechali ci ludzie, w taką samą czy podobną
wiosnę. Co myśleli? Co szeptali?” (…)
W chwili, gdy ja przybyłem do Katynia, rozkopano już wszystkie siedem grobów. Niektóre były
opróżnione. Inne zastałem jeszcze w trakcie prac ekshumacyjnych, ale raczej na ukończeniu.
Rzeczą pierwszą, która się rzuciła w oczy, było zaśmiecenie lasu wokół dołów już pustych. Skąd
zaśmiecenie to pochodziło, wyjaśniło się niebawem i jednocześnie naprowadziło mnie na
najważniejsze odkrycie.


Ażeby uplastycznić jego doniosłość, należy pokrótce przedstawić metodę prac ekshumacyjnych.
Ogólne kierownictwo spoczywało w rękach niemieckich oczywiście. Ale bezpośrednie roboty
wykonywane były przez ekipę Polskiego Czerwonego Krzyża, na czele której stał dr Wodziński z
Krakowa. Do swej dyspozycji miał robotników, zarówno wolnego najmu spośród mieszkańców
okolicznych, jak też przydzielonych jeńców sowieckich. Trupy wydobywane z dołów śmierci
układano szeregami na ziemi. Z szeregów brano po jednym, celem dokonania oględzin i
zrewidowania. Mundury były przeważnie w dobrym stanie, rozpoznawało się nawet gatunek
materiału, jedynie odbarwione. Wszystkie części skórzane, w tej liczbie buty, robiły na pierwszy
rzut oka wrażenie gumowych. Ponieważ z reguły każde zwłoki sklejone były niejako sokiem
trupim, lepkim, strasznym, cuchnącym, więc o rozpinaniu kieszeni, ani tym bardziej ściąganiu
butów, mowy być nie mogło. Operacja odbywała się tedy w ten sposób, że specjalni robotnicy, w
obecności dyżurnego delegata Polskiego Czerwonego Krzyża, rozcinali nożami kieszenie i cholewy
butów, bo w tych ostatnich też znajdowano nieraz ukryte różne przedmioty. Wszystko znalezione
wydostawano na światło dzienne. Wszystko co mogło stanowić wartość dowodową, pamiątkę dla
rodziny, wskazówkę przy identyfikacji, lub wartość materialną (dokumenty osobiste, legitymacje,
pamiętniki, notatki, listy, fotografie, medaliki, książeczki do nabożeństwa, kwity, medale, ordery,
pierścionki itd.) składane było do specjalnie na ten cel przygotowanych kopert, zaopatrzonych
kolejnym numerem. Takiż numer ewidencyjny przyczepiano następnie do zwłok, które, o ile nie
wykazywały specjalnego interesu dla ekspertyzy medycznej, odkładano zaraz do innego szeregu.
Po czym grzebano je w nowych, wspólnych mogiłach.
Wprawdzie zarówno Komisja Ekspertów Międzynarodowych, jak późniejsze sprawozdanie
sekretarza Geheime Feldpolizei, Vossa i dr Buhtza słusznie zwracają uwagę na daty znalezionych
przy zwłokach gazet, nie uwzględniły ich jednak w tym stopniu, na jaki zasługują, z punktu
widzenia interesu dowodowego i rozwiązania zagadki:


Kiedy dokonano mordu? – a więc: kto?


Zachowano kilka gazet, jako eksponaty, resztę rzucano w las. Ale w większości wypadków nie były
to całe gazety. W większości wypadków były to części gazet. Papier gazetowy stanowi dla
człowieka biednego, jakim jest jeniec, materiał nieraz niezbędny dla licznych celów. Tak więc
zastępuje brak portfelu, portmonetki i w ogóle służy do opakowania przeróżnych przedmiotów,
które się nosi w kieszeni, worku czy plecaku; zastępuje bibułkę do palenia, wkładki do butów,
nawet ciepłe skarpetki itd. Otóż tych strzępów gazetowych, obok całkowitych lub części gazet,
rozrzuconych po lesie, jako rzeczy bezwartościowych, była – masa.
Pochylony, przerzucałem kawałkiem patyka w tych strzępach przesiąkłych trupim odorem. I ja też
nie od razu zwróciłem należytą uwagę na skrawki gazet. Dopiero, gdy następnie udałem się na
miejsce właściwej rewizji zwłok, dokonywanej przez dr Wodzińskiego, gdy raz i drugi z kieszeni
trupa wydobyto przy mnie gazetę, trzeci i piąty raz i każda z datą: marzec – kwiecień 1940 roku –
pojąłem siłę przekonywującą tego faktu. – Głos Radziecki, sowiecka gazeta po polsku, przewijała
się szczególnie często pośród innych pism w języku rosyjskim. Głos Radziecki! Dziś mogę
potwierdzić zeznania niektórych jeńców, którzy konstatowali, że obozy jenieckie w r. 1940
specjalnie tą gazetą były obsyłane… Daty zaś nie budziły wątpliwości. Tu zaznaczyć muszę, że
wszelki druk zachował się w grobach stosunkowo najlepiej. Niektóre z gazet wykazywały
doskonałą wyrazistość, przebijając mniej więcej tak wyraźnie, jak przebijają litery drukowane
poprzez normalnie zatłuszczony papier.


Wróciłem, wciąż z chustką przytkniętą do nosa, wyrzygałem się dyskretnie za pniem grubej sosny i
znów grzebać począłem patykiem w strzępach cuchnących papierów, porozrzucanych po lesie.
Tam, gdzie skrawki gazet nie wykazywały daty, odczytywałem ustępy depesz, opis zdarzeń, z
których wyraźnie wynikało, że dotyczą pierwszych miesięcy roku 1940. Nie późniejszych.
A więc jednak nie ulega wątpliwości: zbrodni mogli dokonać tylko bolszewicy.
Przy zwłokach w Katyniu znaleziono około 3300 listów i kartek pocztowych, otrzymanych przez
jeńców od rodzin w kraju, a kilka napisanych i nie wysłanych – do kraju. Ani jeden z tych listów,
ani jedna z tych kartek nie posiada daty późniejszej niż kwiecień 1940 r. Potwierdzają to rodziny w
kraju, których korespondencja uległa raptownemu przerwaniu w tym czasie. Bolszewicy mogliby
odpowiedzieć, że dla jakichś przyczyn zakazali jeńcom korespondować. Tego nie twierdzą, bo brak
im ku temu uzasadnienia. Ale mogliby tak twierdzić – bez uzasadnienia. Natomiast w stosunku do
gazet nie mają żadnego wytłumaczenia, żadnego, które by licowało ze zdrowym rozsądkiem
ludzkim. (…)


(…) Po upływie kilkunastu dni rzecz przestała być rewelacją. Zarówno raport policyjny sekretarza
Geheime Feldpolizei Vossa, jak bardzo sumienne sprawozdanie prof. Buhtza, ustaliły oficjalnie, że
w siedmiu grobach znaleziono 4143 zwłoki. Tylko. (…)
Po powrocie z Katynia pytano mnie wiele razy o „wrażenia”. Naturalnie wrażenie jest takie, o
którym się zwykło mówić, że „mrozi krew w żyłach” . Stosy trupów nagich budzą najczęściej
odrazę. Stosy trupów w ubraniu raczej grozę. Może dlatego, że nici tych ubrań wiążą je jeszcze z
życiem, którego je pozbawiono, a przez to stwarzają kontrast. W Katyniu znaleziono wyłącznie
prawie wojskowych i to oficerów. Wymowność tego munduru robi wrażenie zwłaszcza na Polaku.
Odznaki, guziki, pasy, orły, ordery. Nie są to trupy anonimowe. Tu leży armia. Można by
zaryzykować określenie – kwiat armii, oficerowie bojowi, niektórzy z trzech uprzednio
przewalczonych wojen. To jednak, co najbardziej nęka wyobraźnię, to indywidualność morderstwa,
zwielokrotniona w tej potwornej masie. Bo to nie jest masowe zagazowanie, ani ścięcie seriami
karabinów maszynowych, gdzie w ciągu minuty czy sekund przestają żyć setki. Tu przeciwnie,
każdy umierał długie minuty, każdy zastrzelony był indywidualnie, każdy czekał swojej kolejki,
każdy wleczony był nad brzeg grobu; tysiąc za tysiącem! – Być może w oczach skazańca układano
w grobie poprzednio zastrzelonych towarzyszy, równo, w ciasne szeregi, może przydeptywano je
nogami, ażeby mniej zajmowali miejsca. I tu doń strzelano w tył głowy. Każdy trup wydobywany w
moich oczach po kolei, każdy z przestrzeloną czaszką, od potylicy do czoła, wprawną ręką, to
kolejny eksponat straszliwego męczeństwa, strachu, rozpaczy, tych wszystkich rzeczy
przedśmiertnych, o których my, żywi, nic nie wiemy.
Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, któremu strzelono w tył czaszki i który żył jeszcze trzy dni,
gdyż kula ugrzęzła gdzieś między zwojami. – „To było – wyszeptał – to było jakby szklanka pękła,
dzyń! i koniec”. – Może…
Szarpiące, ekscytujące nerwy pytanie, jakaś drapieżna ciekawość, która później nie da spać przez
wiele nocy, powraca z każdym, którego niosą: „Jak to wyglądało w szczegółach!”
Zdaje się, że każdego z jeńców uśmiercało trzech oprawców. Dwóch trzymało go z boków, za ręce,
pod pachami. Trzeci strzelał. Jak przy operacji. – Indywidualność ostatnich odruchów i cierpień da
się nieraz odczytać z tego, co po nich zostało: wybite zęby, szczęka wytrącona uderzeniem kolby,
rany kłute, sowieckim, trójgraniastym bagnetem. Wielu jest skrępowanych misternym węzłem
sznura. Niektórzy mieli zarzucone na głowę mundury, lub płaszcze związane u szyi, a wnętrze
wypełnione trocinami, ażeby uniemożliwić krzyki. – Usta otwarte, usta pełne piasku i oczodoły
puste, które nie wyrażają nic ponad śmierć.
Ale osobowość każdego nie wyraża się tylko mundurem, odznakami stopnia oficerskiego, czy
krzyżem na piersiach, albo schowanym w kieszeni. Przemawia przede wszystkim wyrazem
przedmiotów, które miał przy sobie do ostatniej chwili, a które jeszcze żyją, bo mówią literami,
które można odczytać. Nazwisko za nazwiskiem… tysiące.
- Chce pan przeglądnąć tę listę? – zwraca się obojętnym tonem Niemiec, podsuwając długie
kolumny maszynopisu.
Ciszewski Tadeusz… Tego znałem z Bracławszczyzny.
Anton Konstanty rtm… To mój kolega z jednej klasy gimnazjalnej. (…)
Listy, listy, listy. Listy do rodzin. Ogromna większość zachowana jeszcze w stanie możliwym do
odczytania. Dużo jest takich, które przez jeńców zostały napisane w Kozielsku, ale już – nie
wysłane. Przy zwłokach znaleziono około 1650 listów, 1640 kartek pocztowych i 80 depesz. Ani
jeden z tych listów, ani jedna kartka, ani depesza, nie posiada daty późniejszej niż – kwiecień 1940
roku!
Kto ich nie miał w ręku, wydobytych z dołów śmierci, z masy poklejonych trupów – ten może
jeszcze dopatrywać się w mordzie katyńskim sprawy, którą dziś należy traktować w płaszczyźnie
politycznej rozgrywki. Kto je czytał, zaciskając usta i nos chustką, kto wdychał ich słodkawą woń
trupią, nad zwłokami „kochanego”, do którego były pisane, dla tego nie ma i nie może być
względów innych, jak obowiązek rzucenia prawdy w oczy świata.
Listy te były chowane na piersiach i w bocznej kieszeni, i w tylnej kieszeni, i w cholewach butów,
zależnie od ówczesnej woli żyjącego jeszcze adresata. Chowane jak relikwie. Później wystawione
na pokaz i profanację wrogiej niemieckiej propagandy. (…)
Raz jeden miałem takie prawdziwe łzy w oczach, tzn. nie od trupiego swądu i nie od zbawczego
dymu ognisk, a tam właśnie, na werandzie domu w miejscowości Gruszczenka.
Było to trzeciego dnia pobytu. Wróciliśmy z Kozich Gór. Za czystym szkłem gablotki, nadpsute
kartki, rozpięte pineskami, o wielkim, bardzo czytelnym piśmie: listy dzieci do ojców.
„8 stycznia 1940 r. – Tatusiu kochany!! najdroższy!.. Czemu nie wracasz” Mamusia mówi, że tymi
kredkami, coś mi podarował na imieniny… Do szkoły teraz nie chodzę, bo zimno. Jak wrócisz,
ucieszysz się pewno, że mamy nowego pieska. Mamusia nazwała go Filuś… Cześ”.
„12. II. 40. – Kochany Papo, pewno wojna się prędko skończy. Bardzo za Tobą tęsknimy wszyscy i
strasznie Ciebie całujemy. Irka przycięła sobie włosy i Mama się bardzo gniewała. Czy mieszkasz
w ciepłym domu, bo u nas brak opału. Mama chciała Tobie posłać ciepłe rękawiczki, ale… W
kwietniu przejedziemy do wuja Adama i napiszę wtedy Tobie, jak tam wygląda…”
W kwietniu… w kwietniu 1940 Kochany Tatuś Czesia i Papo Irki zastrzeleni zostali wystrzałem w
tył głowy z rozkazu Stalina.


To nie są rzeczy nowe, o których tu pisałem. Dziesiątki „miarodajnych” osób zna je doskonale. To
są tylko rzeczy, których się nie publikuje, aby kogoś nie rozdrażnić, komuś innemu się nie
narazić…


„Lwów i Wilno” 1947 – nr 10 i 11

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura