Newsweek Polska Newsweek Polska
934
BLOG

Wyjdźmy poza Dzieciątko Jezus

Newsweek Polska Newsweek Polska Rozmaitości Obserwuj notkę 14

Zmieniliśmy Boże Narodzenie w infantylną szopkę.

 

W Polsce grudzień zawsze wypełnia przelewający się przez media, rozmowy, kazania, sumienia konkurs na najbardziej spektakularną metodę samobiczowania z powodu ulegania tzw. komercjalizacji świąt. Po rytualnym samoponiżeniu, westchnieniu, że św. Mikołaj zmienił nam się w grubego krasnala i że to straszne, że wszędzie te świąteczne dekoracje, pieśni à la „Jingle Bells”, uspokoiwszy w ten sposób sumienie, wbiegamy z powrotem pod komercyjny prysznic.

Im dłużej się przyglądam, tym silniejsze mam przekonanie, że z prysznicem nie ma co walczyć, wystarczy pilnować temperatury i ciśnienia lejącej się na nas wody. Jesteśmy jak pieski Pawłowa, które od najmłodszych lat uczą się merdać ogonkiem na samą myśl o Bożym Narodzeniu, bo wiedzą, że wtedy są prezenty. Setki uczonych teologów mogą nam wmawiać, że ważniejsza jest Wielkanoc, ba – że nawet Objawienie Pańskie, czyli Trzech Króli, ma bardziej doniosłą tradycję, psychologowie mogą się pocić, wyjaśniając, że ta kumulacja dni wolnych, zimowa, budująca atmosferę aura może być znakomitą okazją do tego, by w domowym zaciszu odkurzyć wszystko to, co w naszych relacjach zakurzone, my i tak będziemy wiedzieć swoje. Latać – jak się mówiło na Podlasiu – jak kot z pęcherzem do sklepów, frenetycznie ugniatać wypieki, by już drugiego dnia świąt – o ile będziemy jeszcze się trzymać nad stołem – westchnąć w duchu: O, i już? Tylko tyle?

Zaprawdę powiadam – zamiast kopać się z koniem, trzeba nim mądrze zarządzać. Wczesny start świątecznych promocji to okazja, by kupić prezenty bardziej przemyślane i tańsze niż na tydzień przed Wigilią. Nawet do wszechobecnych George’a Michaela i Cliffa Richardsa można przywyknąć. Czyż nie lepiej słuchać tych cudownie oklepanych banałów, niż poznawać twórczość Lady Gagi?

Coraz mniej we mnie zgody na to, co ze świętami robi się w ich religijnej warstwie. Na kwitnącą nad żłóbkami infantylizację chrześcijaństwa. Mam wrażenie, że zwiększona w okolicy Bożego Narodzenia frekwencja w kościołach to nie tylko efekt sentymentu za ośnieżoną drogą na pasterkę. To westchnienie ulgi – gipsowe bobo udające Jezusa to dokładnie taki obraz Boga, jaki chcielibyśmy widzieć częściej. Bozia. Bóg słodziak, wyciągający ku nam tłuściutkie rączęta. O nic niepytający, niczego się wreszcie niedomagający, uśmiechnięty jak niemowlę, które wystarczy nakarmić, żeby spokojnie spało i pozwoliło rodzicom zająć się dorosłym życiem.

Ten obraz tak silnie mówi do nas, bo żyjemy w czasach coraz wyraźniej zdziecinniałych. W których mędrcy otwarcie mówią, że nie ma nic piękniejszego, niż pozostać wiecznym dzieckiem. W których goście z licznymi krzyżykami na karku już nawet nie walczą z syndromem Piotrusia Pana, przeciwnie – stają się „role models” (współczesna odmiana wzorca osobowego). Ktoś mądry ochrzcił obecne stulecie wiekiem dziecka. Którego życie to w istocie zabawa, dom na drzewie, kraina świętego spokoju w oderwaniu od złego świata dorosłych. Gdzie rolę planów przejmują marzenia, działanie nie pociąga za sobą skutków, nie dokonuje się wyborów, jest mnóstwo miejsca na magię, cudowne znaki, dziecinne strachy. W którym tupie się nogą, a gdy się potknie – oskarża się o spisek i złą wolę każdego, kto się nawinie.

I sam Jezus mówił, że jeśli człowiek nie stanie się jak dziecko, nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że nie chodziło mu o wpychanie 40-latków z powrotem w mentalne beciki, przeciwnie – o dojrzałe odkrycie prawdy o swoim miejscu we wszechświecie, o tym, co znaczy człowiek wobec kosmosu i Boga. To o to chodzi w całym obecnym w Kościele kulcie Dzieciątka Jezus. A to, co niektórzy biorą za czułostkowość u tych, którzy w ten kult się zanurzali (patrz choćby św. Teresa od Dzieciątka Jezus, nazywana Małą Tereską), nie było (i nie powinno być u ich odbiorców) rozmiękczaniem życia, cofaniem się w rozwoju ku uciesze lubiącego karność Pana. Było apelem, by uwolnić się od stereotypów w myśleniu, postrzeganiu Boga, wołaniem o prostotę, nie o infantylizm.

Ktoś zarzuci mi, że chcę odsączyć święta z należnych im czułości, przegnać na mróz ludzi, którzy przychodzą, by choć raz w roku się w kościele ogrzać. Skądże znowu. Chciałbym, by patrzący na żłóbek widzieli w nim początek wielkiej historii, by nie był to dla nich punkt dojścia.

PS. Przedświąteczny poradnik dobrej duszy, ciąg dalszy. Towarzystwo Przyjaciół Chorych Hospicjum w Białymstoku (hospicjum.bialystok.pl►) po latach działania w warunkach bardzo skromnych (zaczynali od pięciu łóżek) rozbudowuje się, by sprostać choćby części potrzeb, nie pozwolić, by ludzie umierali sami. Święci ludzie, którzy tam pracują, nikomu nie odmawiają pomocy (o czym kilka razy moi bliscy przekonywali się osobiście). Jeśli nie mają miejsca, stają na głowie, żeby zająć się chorym w domu. Zasługują na coś więcej niźli „stan surowy”.

Szymon Hołownia

Czytaj więcej opinii publicystów Newsweeka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości