Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
1294
BLOG

Czy „Do Rzeczy” jest do rzeczy?

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 29

 

Któż z nas nie zna takiej prozaicznej życiowej przypadłości: skuszeni efektownym opakowaniem doznajemy gwałtownego uczucia pożądania, a gdy już w końcu mamy w rękach to o czym marzyliśmy, stwierdzamy, że jest to „fajne, ale spodziewaliśmy się czegoś więcej”. Tego typu historie z pewnością przydarzyły nam się już w dzieciństwie, kiedy znaleziona pod choinką wyczekiwana zabawka po krótkim okresie fascynacji lądowała ostatecznie i dożywotnio na półce. Kiedy przeglądałem wyczekiwany przez wszystkich pierwszy egzemplarz „Do Rzeczy” dopadło mnie wrażenie, że oto przeżywam „choinkowe” de javu.

Znaleźliśmy się właśnie w całkowicie nowej sytuacji. Już nie jest tak jak kilka ledwie lat temu, gdy na rynku wydawniczym istniała jedna, góra dwie gazety stojące w opozycji do „Agorowej” wykładni wszechświata. Wtedy to nikt nie wybrzydzał, tylko brał co dawali, chwalił pod niebiosa i momentalnie stawał się żelaznym elektoratem. Można rzec, parafrazując klasyka, że tak się tymi prawicowo-konserwatywnymi gazetami cieszyliśmy, bo tak szybko odchodziły. Dziś jest inaczej. Kiedy wchodzi się do saloniku prasowego, to przed nami wyrasta niemal cały oddzielny stojak z tzw. pismami niepokornymi. Innymi słowy jest wybór, a jak jest wybór, to pojawia się też oczywista konkurencja. Dziś wymagamy już tego „czegoś więcej”, a nie tylko „czegokolwiek” byle opatrzonego godłem konserwy.

W takim oto momencie pojawia się „Do Rzeczy”, sequel zaskakująco mocno zwycięskiego 'Uważaka”. Nie ukrywam, że i ja czekałem na ową reinkarnację, bo przy wielu zarzutach jakie stawiałem pismu Lisickiego, „Uważak” stanowił na rynku gazetowym nową jakość. Po raz pierwszy udało się jakiemukolwiek medium prawicowemu rozstawić po kątach tradycyjne kołchoźniki. To jakimi metodami przy tym się posługiwano zostawmy na inną okazję. W każdym razie udało się. Wydaje się więc na pierwszy rzut oka, że musi udać się też „Do Rzeczy”. Czy tak będzie?

Trudno mi to rozsądzić jednoznacznie. „Do Rzeczy” korzysta ze wszystkich wypracowanych przez „Uważam Rze” grepsów. Ładny, nawet chyba ładniejszy niż ten należący do poprzednika, „dizajn”, nawiązujący do wszystkich obowiązujących kanonów graficznych oraz dobrze już znana stajnia „nazwisk”. Nikt nie może się przyczepić, że konserwa znów zafundowała widzom siermięgę. No właśnie, ale skoro szefowie „Do Rzeczy” postanowili stworzyć kontynuację, to, oprócz tego co było w „Uważaku” dobre, zrekultywowano przy okazji wszystko to co było w nim wątpliwe.

Moje odczucia po lekturze pierwszego numeru „Do Rzeczy” są dokładnie takie jak zasygnalizowałem to we wstępie. Po kilkunastu minutach pełnych pozytywnych doznań, płynących pewnie jeszcze wprost z emocji, poczułem się nieco zmęczony. Przede wszystkim pewnego rodzaju monotonią. Daje się we znaki wyjątkowo krótka ławka redakcyjna. Ileż bowiem jeszcze razy Bronisław Wildstein czy Rafał Ziemkiewicz mogą barwnie i zajmująco opisać to co już chyba wszyscy ( a na pewno ci, którzy tego typu pisma czytują) wiedzą. To, mianowicie że III RP jest bytem dalekim od doskonałości. Pewnie, ktoś powie, że o tym nigdy za mało. Tak, ale ja nie mogę już czasami nie ziewnąć, kiedy czytam kolejną analizę działań naszych mediów i płynącej z nich taniej propagandy. Wszystko to obudowane klasycznym dla naszych prawicowych asów „obwarzankiem”: trochę środowiskowych plotek, nieco niepokornej, dziennikarskiej martyrologii i garść mało wyszukanych „listów od redakcji”, tym razem podanych w formie cytowanych dyskusji z sieci.

Ujmując rzecz nieco prościej. „Do Rzeczy” ma ten sam problem co „Uważak” – wychodzi z założenia, że czytelnik jest jak ten „Rejsowy” bohater, który lubi tylko te piosenki, które zna. Dają mu więc redaktorzy „DR” to co dobrze zna i to co chętnie jeszcze raz usłyszy.

Brakuje mi w tego typu pismach jakiegoś powiewu świeżości, jakiegoś bardziej konstruktywnego podejścia. Zamiast tradycyjnego umartwiania się i wyrzekania na złą III RP, mogłoby być więcej pomysłów na nową, lepszą rzeczywistość. Tymczasem „DR” kultywuje starą, dobrą prawicową metodę „reakcyjną”. To my zawsze musimy się odnieść do tego co napisał Passent lub co gdzieś tam powiedział Wojewódzki. Musimy, koniecznie musimy reagować na niemal każde „plumknięcie”, które rozlega się po tamtej stronie. Nie wiem jak inni, ale mnie już ta maniera nieco nudzi.

Wszystko to co opisuję, to prosta konsekwencja pewnej kastowości redakcyjnej, jaka panuje w większości przypadków w polskich mediach. Karuzela znanych i lubianych twarzy kręci się efektownie, ale zmian na niej nie ma niemal wcale. Można odnieść wrażenie, że w polskim dziennikarstwie kompletnie brak nowych, ciekawych osobowości. Wygląda na to, że będziemy skazani do końca życia na analizy Ziemkiewicza i Gursztyna.

Czy więc „DR” to klapa? Pewnie o takie stwierdzenie bym się nie pokusił. Z pewnością dobrze, że jest na rynku kolejne medium konserwatywne i na pewno nie będę mu źle życzył. Przestrzegam jednak jego twórców przed grzechami zaniechania i kunktatorstwa. Ten odgrzewany kotlet nadal ludziom smakuje, ale ten kto stoi w miejscu nie rozwija się. A chyba wszyscy się zgodzimy, że lepiej jest się rozwijać, prawda?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka