Wujek jeszcze przed Bożym Narodzeniem przytargał od znajomych jakiś tajemniczy pakunek. Coś pertraktował z Babeciem, zgodnie postanowili umieścić ową Rzecz na balkonie, niech sobie marznie. W końcu pakunek przysypało, przymroziło, spokój. Przynajmniej do dziś, bo nagle wszystko zaczęło topnieć i kapać.
Rzeczą była Rybcia. Karpik. Gabarytowo większy od Piekielnego Kota , gruby, dziko żyjący (no, teraz to już solidnie martwy), ofiarowany w ramach jakichś wyrazów wdzięczności. Złożony w wannie, zajął znaczną jej część.
Nad wanną zgromadziło się pół rodziny, w milczeniu kontemplując Rybcię i pospiesznie główkując, co z rzeczoną zrobić, zanim ta zacznie się psuć. Kuzyn (lat 10) zdążył wyrazić zdumienie, bo sądził, że "karpi w takim rozmiarze nie robią!", Babeć zszarzała, Smoczyca doceniła swój katar, a Kot dostał autentycznego kociokwiku.
Rybcia po wielu problemach logistycznych została pociachana na mniejsze kawałki, a właśnie ruszyła akcja "obdaruj znajomego karpikiem". Coś mi się wydaje, że do Wielkanocy będziemy mieli dość wszystkiego, co ma płetwy, skrzela i jeszcze w dodatku pływa. Cały dom ma specyficzny zapaszek świeżej Rybci, a łazienka (i pranie!) nadaje się do gruntownego posprzątania (i ponownego wyprania).
Widzę pewną analogię do wyborów prezydenckich. Nieważne, kto wygra. Kiedy już wszystko się skończy, smrodek zostanie - i ktoś ten bajzel będzie musiał posprzątać...