Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat
2231
BLOG

Źródło Mamerkusa (2) i konkurs

Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Krótkie wprowadzenie: Koniec XI wieku. Narrator powieści zamierza wrócić z wojny (z myślą o ożenku i przedłużeniu rodu), zostaje jednak raniony w potyczce. Traci sakwę z dobytkiem, a – co gorsza – odniesiona rana uniemożliwia myśl o potomku. W szpitalu przebywa wraz z rycerzem zwanym El Latino, który przedstawia mu się jako Mamerkus Camillinus, wiekowy rzymianin. Zdradza mu on tajemnicę cudownego uzdrawiającego źródła. Leży ono "w Syrii, gdzieś na wschód albo na północ od Emesy". Nasz bohater wyrusza więc w podróż. Szybko znajduje towarzysza, biorąc do niewoli muzułmanina Yusufa, który ma być mu przewodnikiem i tłumaczem. Jednak równie szybko obaj wpadają w tarapaty.

Dziś odcinek drugi, a zaraz po nim – konkurs.

 

Leszek Biały "Źródło Mamerkusa" (2)

 


 

 

– Żyje i będzie żył! – stwierdził z zadowoleniem jakiś głos nade mną.  

Odwróciłem się i ujrzałem trzech spośród tych, którzy siedzieli dotąd przy ognisku. Dwaj, dość jeszcze młodzi, ubrani byli w niezgrabne kurty uszyte z jeleniej skóry, ściągnięte na brzuchach pasami pełnymi ćwieków. Trzeci, siwowłosy starzec z długą, zmierzwioną brodą, miał na sobie obszarpany i dziurawy habit, na którym lśniła kolczuga ozdobiona wielkim szkaplerzem. W ręku trzymał nóż z kawałkiem pieczeni. Odprawił dłonią swoich kompanów, a następnie przysiadł na leżącym obok kamieniu i rzekł:

– Wybacz mi tę pomyłkę. Moi ludzie wzięli cię za kogoś innego.

– Ładna mi pomyłka! Ale jeśli jest tak, jak mówisz, dlaczego nie każesz nas natychmiast rozwiązać?

– Co nagle, to po diable – odparł. – Najpierw zmów Ojcze nasz.

Kiedy spełniłem jego życzenie, pokiwał z uznaniem głową, a potem burknął:

– A teraz Zdrowaś Maryjo.

Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławion Owoc...

– Wystarczy. Teraz ty, kozi synu! – kiwnął nożem na Yusufa.

– Przecież widzisz, panie, że to niewierny. Nie da rady – zaprotestowałem.

– Nie? To zepchniemy go w przepaść, i już. Samym istnieniem obraża Pana Boga.

– Możliwe, ale to mój służący i jest mi potrzebny – stwierdziłem z naciskiem.

– Więc go wykup – poradził mi starzec.

– Wykup?! Dobrze. Mam trochę rzeczy w sakwach.

Ale on pokręcił głową.

– Miałeś. Nie możesz nam podarować tego, co i tak jest nasze.

– Wasze?! Toż to zwykły rozbój! – zawołałem.

Spojrzał na mnie z politowaniem, a potem zapytał kpiącym tonem:

– Co z ciebie za chrześcijanin? Czy zapomniałeś już, co rzekł nasz Pan: Nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem? – po czym wyciągnąwszy rękę w kierunku owiec pasących się przed pieczarą, dodał: – Spójrz! Nawet te głupie bydlęta trzymają się lepiej od ciebie nakazu Ewangelii, bo miały dwa okrycia i oddały jedno temu, kto go nie miał. Mógłbyś wziąć z nich przykład. Ale niech tam! Zwracam ci jednego konia, żebyś nie mówił, że puściłem cię stąd nago. Czy chcesz go wymienić na tego rzezańca?

– Przykro mi, Yusufie – rzekłem po chwili namysłu – ale chyba przyjdzie ci zginąć.

– Panie, wszystko można pokonać, tylko nie śmierć, wszystko da się naprawić, tylko nie zły charakter, od wszystkiego można uciec, tylko nie od przeznaczenia! Wszyscy należymy do Boga i kiedyś do Niego wrócimy, ale powiadam ci, że jeśli ktoś uratuje jakąś istotę i zachowa ją przy życiu, to tak, jakby uratował i zachował przy życiu cały świat. Nie czyń zła, bo obróci się przeciw tobie! – zawołał z przestrachem mój sługa.

– Niech cię diabli! Szkoda, że nie obcięto ci również języka. Trudno! – zwróciłem się do starca – zatrzymaj sobie także tego konia.

– Bogu niech będą dzięki za to, że mi ciebie zesłał! Oby uczynił cię jeszcze potężniejszym! – wykrzyknął radośnie Yusuf.

Splunąłem na to z niechęcią, tymczasem zbój w habicie klasnął w dłonie i po chwili uwolniono nas z więzów.

– Skoro dobiliśmy targu, zapraszam na skromny posiłek – pokazał na ognisko.

– Bóg zapłać, ale wolałbym, żebyście najpierw opatrzyli mi głowę.

Kiedy mi ją obwiązano jakimiś brudnymi szmatami, zasiedliśmy do wieczerzy w towarzystwie kilku podwładnych naszego gospodarza. Patrząc na ich groźne, zarośnięte twarze, poznaczone gęsto szramami i bliznami, jak też na ich plugawe suknie, w których wstyd byłoby pokazać się między ludźmi, nie mogłem się nadziwić cierpliwości, z jaką czekali, aż ich herszt skończy mamrotać modlitwę nad pieczoną baraniną i stosem żytnich podpłomyków. Niestety, kiedy wreszcie powiedział „Amen!”, rzucili się na jadło jak dzikie zwierzęta, tak że zanim się spostrzegłem, na dnie kociołka pozostał już tylko ostatni, niewielki kawałek pieczeni, przytwierdzony do ogromnej kości. Nie chcąc okazać się nieokrzesanym gburem, zwróciłem się do starca z pytaniem:

– A ty, panie, nie jesz?

– Ja już się najadłem. Zresztą i ty powinieneś wiedzieć, że o ile ciało rośnie, o tyle dusza karleje, a o ile ciało więdnie, o tyle dusza rozkwita – pouczył mnie surowo.   

Puszczając mimo uszu tę uwagę, wbiłem z trudem zęby w twarde jak kamień mięso i powiedziałem z pełnymi ustami:

– Przyznam, panie, że mnie zadziwiasz. Wprawdzie po tym, co stało się z moimi końmi i rzeczami, nie mam już wątpliwości, kim jesteś, wytłumacz mi jednak, proszę, co znaczy ów habit i szkaplerz, i skąd tyle nabożności i bojaźni Bożej u człowieka twojego rzemiosła?  

W odpowiedzi nasz gospodarz ciężko westchnął i wzniósł oczy ku niebu.

– To długa i smutna historia. Rzadko ją opowiadam, chyba że ktoś usilnie nalega.

– Tak właśnie jest, nalegamy, i to usilnie. Zwłaszcza, że nie wygnasz nas chyba na noc w dzikie ostępy bez broni i wierzchowców? – zapewniłem go gorąco.

Wtedy skinął głową, a następnie, pociągnąwszy łyk wina ze skórzanego bukłaka, odezwał się w te słowa:

– Choć dawno już temu przybrałem sobie imię Hyperechios, naprawdę nazywam się Fulko i pochodzę z tamtej strony gór. Mój ojciec był komesem na jednym z zamków wielmożnego hrabiego Tuluzy, a matka bogatą szlachcianką z okolic Foix. Co do mnie, to od najwcześniejszej młodości czułem powołanie ad maioram i starałem się służyć Bogu myślą, mową i uczynkiem. Podobno, gdy kąpano mnie po raz pierwszy w życiu, ukląkłem w cebrzyku i pobłogosławiłem wszystkich obecnych świętym znakiem krzyża, zaś w każdy piątek tylko raz dziennie ssałem pierś mojej rodzicielki. W dzieciństwie przeciwstawiałem moim nielicznym latom dojrzałość obyczajów i czułem odrazę do psot rówieśników, garnąc się za to z ochotą do pobożnych nauk. Gdy nieco podrosłem, wzdrygałem się nadal przed wszelką płochością i chadzałem najczęściej dwiema drogami: z domu do kościoła i z kościoła do domu. W wieku młodzieńczym, kiedy zrozumiałem, że świat chyli się nieuchronnie ku upadkowi, bo większość ludzi lekceważy Słowo Boże, a przykład dobrych chrześcijan jest co najwyżej przedmiotem szyderstw, modliłem się nieustannie o to, by zostać najwierniejszym z Bożych oblubieńców.(…)

Kiedy nadeszła sobota, wyruszyłem do miasteczka w pod­niosłym i radosnym nastroju. A kiedy po paru godzinach marszu, czy też raczej biegu, bo pędziłem tam jak na skrzydłach, ujrzałem wreszcie jego wieże i do moich uszu doleciał dawno nie słyszany dźwięk bicia dzwonów, poweselałem jeszcze bardziej, bo oto wydało mi się, że to właśnie na moją cześć i chwałę kazano uderzyć we wszystkie miejskie spiże!

Po minięciu rogatek rzuciła mi się w oczy wielka ciżba ludu ciągnącego w tym samym co i ja kierunku, na główny plac przed katedrą. Jak się okazało, miejsce to było już zapełnione niemal po brzegi tłumem mieszkańców, którzy trwali tam na kolanach, pogrążeni w żarliwej modlitwie. Zdumiony, a jeszcze bardziej zbudowany tym widokiem, sam też przyklęknąłem i zagadnąłem klęczącego obok mnie żebraka:

– Co się tu dzieje? Dlaczego wyległo całe miasto, żeby się wspólnie modlić?

– To przez Jasia Monstrancję, ojcze – usłyszałem w odpowiedzi. – Oby dobry Bóg raczył nas wysłuchać i ów łotr się wyspowiadał, zanim go powieszą.       

– Jakże to, powieszą?! – pociemniało mi nagle w oczach. – A dlaczego mieliby go wieszać?!

– Widać, ojcze, żeś tu nieswój – odparł na to mój sąsiad. – Nie słyszałeś nigdy o Jasiu Monstrancji?

– Nigdy – odpowiedziałem drżąc na całym ciele.

– To największy zbój, jakiego ziemia nosiła, kradziej, morderca, oszust, podpalacz, gwałciciel, bluźnierca, i w dodatku świętokradca. W całej okolicy nie ma kościoła ani klasztoru, z którego nie ukradłby relikwiarza, kielicha, lichtarza albo krucyfiksu, a już szczególnie monstrancji, bo to do nich – jako że są przeważnie z litego złota i często gęsto nabijane drogimi kamieniami – ma ci on osobliwe nabożeństwo. No ale dotąd dzban wodę nosi, aż mu się ucho urwie! Żeby jeszcze tylko zechciał się bydlak wyspowiadać, bo duszy szkoda! Bez spowiedzi jakoś dziwnie wieszać.

– A zatem nie chce się taki syn wyspowiadać?! – poczułem miękkość w nogach.

– Za żadne skarby, ojcze. Już dwa dni się modlimy, kat stracił cierpliwość i za pozwoleniem biskupa wyszedł w pole orać, a ten łotr nie i nie! Pierwszy spowiednik dał sobie spokój, drugiego pobił, teraz jest u niego trzeci, ale i temu coś kiepsko idzie, bo już czterdziestą zdrowaśkę odmawiam, a tu nic, ani dydu. Twarda sztuka, panie – cmoknął z nieskrywanym podziwem.

– To może ja bym spróbował?! Przecież chodzi o jego duszę!

– Pewnie, że tak. Ale ludzie mówią, że ten łajdak jeszcze nas potrzyma.

– Gdzie on jest?! – zapytałem rozgorączkowany.

– A gdzie ma być? W miejskim loszku, za katedrą. Obyś miał do niego szczęśliwszą rękę, ojcze, bo już nie idzie tego wytrzymać! – walnął kosturem o bruk.   

Rzuciłem się natychmiast we wskazanym kierunku. Z trudem ubłagałem miejskich pachołków, żeby wpuścili mnie do wnętrza więzienia. W samą porę, bo z celi Jasia wychodził właśnie jakiś benedyktyn, wołając za sobą wzburzony:

– Jak sobie życzysz, łotrze zatracony! A niech cię powieszą! W końcu piekło też jest dla ludzi.

Przedstawiłem się mnichowi i zapytałem go, czy mógłbym podjąć się jeszcze jednej próby odzyskania dla Boga nieszczęsnej duszy skazańca. W odpowiedzi zakonnik machnął ręką i mrucząc coś pod nosem poszedł, gdzie go oczy poniosły.

Kiedy wszedłem do lochu, ujrzałem przed sobą młodego jeszcze człowieka, rosłego i dość przystojnego, który z podłożonymi pod głowę rękoma leżał na słomie w rozdartej na piersi koszuli. Na mój widok Jaś Monstrancja skrzywił się i stwierdził z gniewem:

– Co jest? Tamten miał być ostatni. Chcecie wieszać, to wieszajcie, ale dajcie mi wreszcie spokój!

– Synu! – rzekłem. – Uspokój się, wszak chodzi o twoją duszę.

– A co cię obchodzi moja dusza? – odparł opryskliwie.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo! Błagam cię, skrusz się! Nie chcesz chyba pójść do piekła?

– To moja sprawa. Lepiej niech ciebie piekło pochłonie! – dodał tym samym tonem.

– Synu! Nie boleję nad tym, że mi złorzeczysz, ale nad tym, że ty sam nad sobą nie bolejesz i wcale nie czujesz, że już jesteś martwy. Ale na pokutę nigdy nie jest za późno! Bo choćbyś nawet leżał już w grobie, pamiętaj, że i cuchnącego Pan Bóg wskrzesił. A choćbyś został zraniony na drodze, skądby cię żaden Samarytanin nie chciał zabrać na leczenie do gospody, pamiętaj, że Chrystus uzdrawiał nawet ślepych i trędowatych. Więc także tobie, wkraczającemu już w mroki śmierci, może jeszcze zajaśnieć światło! Odrzuć tylko swoje grzechy i zawołaj: Jezusie, Synu Dawidów, zmiłuj się nade mną! A kiedy zamkniesz na wieczność oczy, znowu odzyskasz wzrok i zaśpiewasz radośnie „Hosanna!” – napomniałem go z serdeczną troską.

– A ja ci powiadam, żebyś się zamknął – skwitował moje słowa Jaś Monstrancja.

– Synu, dlaczego tkwisz zgięty w błocie? – nie dawałem za wygraną. – Przecież nawet kobieta, którą przez osiemnaście lat gnębił szatan, po uzdrowieniu przez Zbawiciela wyprostowała się i spojrzała w niebo. Dlaczego coraz dalej odchodzisz od Boga i chwiejesz się na falach, zamiast oprzeć nogi na twardej skale?!

– Jeszcze jedno słowo, a rozwalę ci tę parszywą mordę! – ostrzegł i gotów wcielić swoją groźbę w życie, podniósł się z ziemi.

Umilkłem, nie tyle przestraszony jego słowami, co przybity daremnością moich zabiegów. Następnie padłem na kolana i zacząłem się gorąco modlić. Tymczasem Jaś Monstrancja, nieco uspokojony, położył się z powrotem na słomie. I nagle zaświtała mi w głowie pewna myśl. Zerwałem się na równe nogi i zdjąwszy z siebie habit, szarpnąłem Jasia za ramię.

– Załóż to i uciekaj – powiedziałem. – Ale najpierw skrępuj mi ręce różańcem.

Popatrzył na mnie ze zdziwieniem, jednak potem także on zerwał się z ziemi i nie czekając, aż się rozmyślę, związał mnie z wielką wprawą, włożył mój habit i nasunął sobie na oczy jego kaptur. Dopiero wtedy zapytał mnie szeptem:

– Kim jesteś?

– To nieważne – odparłem uszczęśliwiony. – Proszę cię tylko, żebyś mnie jeszcze uderzył.

Kiwnął głową na znak zgody, a potem grzmotnął mnie pięścią tak, że od razu straciłem przytomność.

– I co z tamtym hultajem? Uciekł? – ponagliłem Hyperechiosa widząc, że przerwał swoją opowieść i zaczął masować głowę, jakby na samo wspomnienie owego ciosu rozbolała go ona ponownie.

– Owszem. Zmylił straże i uciekł. Kiedy oprzytomniałem, zacząłem głośno wzywać pomocy i chociaż wszyscy mieli do mnie pretensje, że przez moją nieostrożność i zbytnią ufność okazaną przestępcy przyczyniłem się do jego ucieczki, nikt nie domyślił się prawdy. Pogrążony w skrajnej rozpaczy spędziłem w mieście prawie tydzień. Zrozumiałem bowiem, że choć to, co miał mi do zakomunikowania, było dużo bardziej gorzkie, Pan Bóg przemówił do mnie tak jak do Szawła w drodze do Damaszku, więc tak samo jak Szaweł postanowiłem odmienić moje życie.

Już pierwszej nocy włamałem się do jednego z kościołów, gdzie rozbiłem puszkę na ofiary i zabrałem z niej wszystkie pieniądze. Przepuściłem je następnie w szynkach i zamtuzach, a kiedy znowu zostałem bez grosza, zakradłem się nocą do domu jakiegoś kupca, gdzie znalazłem skrzynię pełną kosztowności. Zdybany przez właściciela na gorącym uczynku, zadusiłem go bez namysłu sznurem. Nie przeszkodziło mi to wcale spędzić reszty nocy na rozpuście, ale o świcie, w obawie o konsekwencje, ruszyłem z powrotem w góry.

Wkrótce potem dobrałem sobie grono kompanów, z którymi, z mieczem w garści, upraszam po drogach o jałmużnę. Jednak przede wszystkim poluję na Jasia Monstrancję. Już dwa razy niemal miałem go w ręku, ale w ostatniej chwili zdołał mi się wymknąć! Dwa dni temu doniesiono mi, że ten łajdak będzie powracał tędy z wyprawy na Saracenów, urządziliśmy więc zasadzkę, ale zamiast niego, schwytaliśmy ciebie.

– I mnie bardzo przykro z tego powodu – zapewniłem go szczerze. – Po co ci jednak Jaś Monstrancja?

– To chyba jasne. Przekonałem się, że nie jest to człowiek, który by się wyspowiadał po dobroci nawet w obliczu śmierci. Dlatego, jeśli tylko wpadnie w moje ręce, zadam mu takie męczarnie, że na kolanach będzie błagał o spowiedź! – Myśl o torturach, jakim mógłby poddać Jasia Monstrancję, musiała być dla Hyperechiosa tak bardzo błoga, że jego starcze oczy rozpromieniły się na moment młodzieńczym blaskiem.

– I co z tego, skoro zaraz znów zacznie grzeszyć? – przygasiłem jego entuzjazm.

– Nie zacznie, nie zacznie, bo kiedy się wyspowiada, każę go natychmiast powiesić. Oto moja historia, a teraz żegnam, gdyż muszę jeszcze obejść straże i wydać moim ludziom różne dyspozycje.

– Zaiste – stwierdził Yusuf, kiedy nasz gospodarz zniknął w ciemnościach panujących na zewnątrz jaskini – przypadki tego człowieka są takie, że gdyby spisać je igłą w kąciku oka, mogłyby stanowić naukę dla każdego, kto chciałby wziąć je sobie do serca i mieć je za przestrogę.

A potem dyskutowaliśmy jeszcze długo o tym, co usłyszeliśmy od Hyperechiosa, aż wreszcie, nie mając nic lepszego do roboty, udaliśmy się na spoczynek.

Rankiem zbudziły nas jakieś krzyki i odgłosy bieganiny na dworze, więc wstaliśmy czym prędzej, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. U wyjścia z jaskini natknęliśmy się na Hyperechiosa, który wkładał właśnie czysty i świeży habit. Na nasz widok uśmiechnął się szeroko i powiedział z mściwą satysfakcją:

– Mamy go.

– Kogo? – ziewnąłem mimo woli od ucha do ucha.

– Jasia Monstrancję. Nareszcie! – zatarł z radości ręce.

 

W poniedziałek kolejny odcinek, a już dzisiaj – konkurs: ile lat miał Mamerkus, gdy poznał go bohater książki? (Osoby, które czytały już powieść proszone są o niewpisywanie się). Egzemplarzem "Źródła Mamerkusa" nagrodzimy tego, kto poda liczbę najbliższą prawdziwej (podpowiedź: bardzo dużo). Rozwiązanie w poniedziałek.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura