Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat
698
BLOG

Mamerkus (3) i konkurs

Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Dziś kolejny odcinek powieści Leszka Białego "Źródło Mamerkusa". Ponieważ piątkowy konkurs pozostał nierozstrzygnięty, przedłużony zostaje do najbliższego piątku. Szczegóły – na końcu.

Pierwszy odcinek powieści można przeczytać tutaj, a poprzedni – tutaj.

 

Leszek Biały "Źródło Mamerkusa" (3)


 

Przez wiele następnych dni wstawaliśmy przed świtem i pokonywaliśmy do zmierzchu szmat drogi. Przemierzyliśmy w tym czasie Owernię, Burgundię, Szampanię i wjechaliśmy do Lotaryngii, ale Mały Piotr ciągle nas wyprzedzał, wciąż nam umykał jak linia horyzontu.

Niektórzy z pielgrzymów, z którymi rozmawialiśmy podczas krótkich popasów i rzadkich chwil odpoczynku, twierdzili, że ostatnio widziano go w krajach niemieckich. Inni gotowi byli przysiąc, że jest już w Konstantynopolu, gdzie cesarz schizmatyków zaoferował mu połowę swojego królestwa i własną cesarską koronę. Jeszcze inni opowiadali o jego pierwszych zwycięstwach nad niewiernymi, którzy, zdziesiątkowani w boju i oświeceni z łaski Boga światłem prawdy, porzucali całymi tysiącami błędy swej doktryny i jeszcze na pobojowisku, wśród stosów trupów i kałuż nie skrzepłej krwi, błagali go na klęczkach o chrzest święty. Spotykaliśmy wprawdzie i takich, którzy wracali już do domu pod prąd ludzkiej rzeki, głosząc po drodze hiobową wieść, że Piotr Pustelnik zginął razem z całą swoją armią, gdy tylko postawił stopę na ziemi Saracenów, tym jednak na ogół nie wierzono, a jeśli któryś z nich śmiał się upierać przy swoim zdaniu, zarzucano mu zdradę i tchórzostwo, czasem pluto w twarz, a niekiedy wymierzano mu na miejscu sprawiedliwość.

Po minięciu Metz, kiedy jechaliśmy wzdłuż brzegów Mozeli, z przydrożnej dąbrowy wyskoczył nagle jakiś człowiek i uklęknąwszy na środku gościńca, zawołał do nas wielkim głosem:

– Luuudzie! Zatrzymajcie się! Na Pięć Ran Chrystusa i na te gwoździe, którymi Go przebito, pomóżcie mi, o ile macie honor zwać się chrześcijanami!

Na te słowa osadziłem konia w miejscu. Yusuf, chcąc nie chcąc, zrobił po chwili to samo. Wówczas tamten poderwał się z klęczek i począł biec w naszą stronę.

Mógł mieć około trzydziestu lat, był rosły, szeroki w barach i wąski w pasie, miał jasne, kręcone włosy, błękitne oczy i lekko pucołowatą twarz. Spod burej opończy pielgrzyma, usianej muszlami Świętego Jakuba, wystawały mu wytworne nogawice spodni – jedna w kolorze młodego szczypiorku, druga krwiście czerwona – dziwnie kontrastujące z łapciami z łyka, jakie rozpadały się ze starości na jego stopach. W ręku trzymał kij pątniczy, pod pachą miał dużą sakwę z jeleniej skóry, a z szyi zwisał mu krucyfiks zrobiony z dwóch grubych patyków.

Człowiek ów chwycił za uzdę mojego konia i rzekł patrząc mi śmiało w oczy:

– Szlachetny rycerzu! Jeśli jedziesz do Ziemi Świętej, by bronić Grobu naszego Pana Jezusa Chrystusa – a że tak właśnie jest, wnoszę po znaku krzyża na twoim płaszczu – nie zostawiaj w biedzie chrześcijanina, który też się tam udaje, i to nie po raz pierwszy! Zważ, że co czynisz takim maluczkim jak ja, samemu Bogu czynisz.

– A cóż ja mogę dla ciebie uczynić? – zapytałem z niechęcią.

– Nawet nie wiesz panie, jak wiele, choć dla ciebie to tylko drobiazg. Napadnięto mnie, obrabowano, skradziono mi konia! Jeszcze wczoraj miałem konia i wóz, a kiedy obudziłem się dziś rano, został mi tylko wóz! – zacisnął gniewnie pięść.

– Któż ci go ukradł?

– A bo to wiadomo, panie? Różni się tu kręcą. Może Żydzi? – rzucił tonem graniczącym z pewnością.

– Żydzi? A na co im twój koń? – zdziwiłem się.

– Mnie pytasz? Ich zapytaj, panie. Koń dobry, mocny, każdemu się przyda.

– No dobrze, ale co ja mogę na to poradzić?

– Dużo, panie, dużo! Widzę, że z łaski Boga masz dwa luzaki. Jeden z nich mógłby pociągnąć mój wózek. Naprawdę, nie jest ciężki.

– Nic z tego. Za bardzo nam się śpieszy. Zejdź mi z drogi – uciąłem dalszą dyskusję.

Ale on rzucił się znowu na kolana i złożywszy ręce jak do modlitwy, zaczął błagać jeszcze natarczywiej:

– Niezwyciężony panie, nie pozostawiaj nas w nieszczęściu! Jak dotąd, nikt oprócz ciebie nie prowadził tędy żadnych luzaków. Co mamy zrobić bez konia?! Bez niego nie pojedziemy ani do przodu, ani do tyłu! Proszę w imię Boga Najwyższego!

Wówczas przypomniałem sobie o moim postanowieniu i na moment zawahałem się.

– Nas, to znaczy kogo? Kto jeszcze jest z tobą?      

– Nikt. To znaczy siostry – ucałował moje strzemię.

– Siostry? Gdzie? – rozejrzałem się dookoła, nie widząc nikogo.

– W krzakach, przy wozie. Bo różni się tu kręcą. Czy mam je zawołać? – i nie czekając na moją zgodę, rozdarł się na całe gardło: – Blanka, Uta, Mechtylda, Zuzanna! Wyłaźcie migiem! Jaśnie pan chce was zobaczyć.

Po tych słowach pobliskie zarośla rozchyliły się i ostrożnie wychynęły z nich cztery kobiece główki.

– No dalej, śmiało! – zachęcił je mój rozmówca. – Nie bójcie się. To prawdziwy szlachcic, nie zje was. Pośpieszcie się! Są piękne, nieprawdaż? – zwrócił się do mnie z dumą.

Kiedy do nas podeszły, musiałem przyznać mu rację. Jego siostry mogły mieć od szesnastu do dwudziestu kilku lat i były nie tylko piękne, ale w dodatku każda z nich była piękna inaczej. Najmłodsza była szczuplutką blondynką o przezroczystej, niemal anielskiej urodzie i wielkich jasnoniebieskich oczach; następna pod względem wieku była kędzierzawą brunetką o smagłej cerze i zarysowanych już zdecydowanie piersiach; trzecia, która spodobała mi się najbardziej, miała alabastrową twarz nakrapianą złocistymi piegami, szmaragdowe oczy z długimi rzęsami i lekko falujące włosy o barwie i blasku płomienia – w tym momencie mokre, bo właśnie umyła sobie głowę; czwarta, najstarsza i najdorodniejsza z nich, też była brunetką, o zaokrąglonych kształtach i owalnej twarzy z lekko zadartym nosem. Choć każda była inna, wszystkie nosiły takie same suknie skromnego kroju i barwy popiołu.

Wyraźnie onieśmielone, dygnęły przede mną kolejno.

– Blanka, Mechtylda, Uta i Zuzanna – przedstawił je nasz nowy znajomy w zielono-czerwonych spodniach, a ja zapamiętałem tylko tyle, że ta z mokrą głową ma na imię Uta.

– No a ty? – zapytałem dla porządku.

– Jak to ja, panie? To jeszcze ci się nie przedstawiłem? Zwę się Piotr Bartłomiej, do usług – ujął się pod boki. – No i jak? Zostawisz nas na pastwę losu i złych ludzi?

Po czym ukląkł ponownie na środku drogi. Kiedy cztery siostry zrobiły natychmiast to samo, a jedna z nich, chyba Blanka, zaczęła głośno pochlipywać, moje serce od razu zmiękło.

– No dobrze, przez wzgląd na Pana naszego Jezusa Chrystusa, w imię którego mnie o to prosicie, podwiozę was do najbliższego miasteczka. Ale dalej będziecie musieli dać sobie radę sami. Przyprzęgaj wóz.

Siostry zapiszczały z radości, a potem zaczęły na wyprzódki rozpływać się w podziękowaniach, całując z rozpędu także ręce i strzemiona Yusufa. Tymczasem Piotr Bartłomiej skłonił mi się aż do ziemi i wziął się żywo do roboty. Zaprzągł do swojej dwukółki z płócienną budą konia zdobytego przeze mnie na Abdullahu i ruszyliśmy w dalszą drogę. (…)

– Mówiłeś, że jedziesz do Ziemi Świętej nie po raz pierwszy? – zagadnąłem jej woźnicę.

– Dokładnie po raz trzeci – odpowiedział Piotr Bartłomiej.

– Po raz trzeci?! Musisz być chyba świętym albo nie lada grzesznikiem, że jeździsz tam tak często – zauważyłem zaskoczony.

Na te słowa wybuchnął śmiechem, a wraz z nim jego siostry.

– Szybciej już to drugie, panie – przyznał bez najmniejszego skrępowania – choć jeżdżę tam przecież nie za swoje grzechy.

– Nie za swoje? A za czyje?

– Za cudze. Z tego żyję. Na tym świecie nie brak możnych i bogatych ludzi, którzy grzeszą więcej niż my wszyscy razem wzięci, ale nie mają czasu, zdrowia ani ochoty, żeby pokutować osobiście. Więc ktoś musi to robić za nich, a ja jestem zawsze do usług. Compostela? Rzym? Monte Gargano? Jeruzalem? Proszę bardzo, nie ma problemu, wedle życzenia i zgodnie z taryfą. Tym razem jadę odpokutować za potrójne morderstwo, zaplanowane i dokonane z zimną krwią – dokończył konfidencjonalnie.

– Potrójne morderstwo?! – aż mnie zatkało. – A kto jest mordercą?

– Tego nie mogę ci powiedzieć – pokręcił głową. – Obowiązuje mnie tajemnica, jak na spowiedzi.

– A... dużo ci za to płacą? – zapytałem, gdy nieco ochłonąłem z wrażenia.

– Staram się nie brać kiepskich zleceń, więc nie narzekam. Kłopot w tym, że lubię sobie dobrze pożyć i dlatego muszę być ciągle w ruchu – wypiął dumnie pierś.

– Obyś tylko w tych rozjazdach nie zapomniał o własnych grzechach – poradziłem mu życzliwie. – Bo na koniec może się okazać, że do nieba pójdą wszyscy oprócz ciebie.

Piotr Bartłomiej zaśmiał się ponownie.

– Dobra uwaga, panie, ale ja, na szczęście, mało się tym przejmuję. Wolę moje przyjaciółki, z których każdą kocham pierwszą, jedyną i wielką miłością. Niebo jest dobre dla księży, dla zasuszonych starców i kalek, którzy całymi dniami leżą krzyżem przed ołtarzem, a także dla różnych cnotliwych brzydactw, których nikt nie chciał za życia, i w ogóle dla wszelkich nudziarzy. Mnie mało obchodzi.

Nie spodobały mi się jego słowa, a jeszcze mniej to, że kiedy mówił o zasuszonych starcach, któraś z jego sióstr, chyba Blanka, znów zachichotała. Dlatego rzekłem surowo:

– No cóż, może w piekle będzie ci mniej nudno.

Na co on uniósł dłoń w niedbałym geście podziękowania i ciągnął dalej:

– I ja na to liczę, panie. Z tego, co słyszałem, są tam najwaleczniejsi rycerze, najdzielniejsi wodzowie, najpiękniejsze i najłaskawsze kobiety, które nigdy nie miały niczego do ukrycia i nie musiały się niczego wstydzić, najzdolniejsi poeci i śpiewacy, najlepsi akrobaci, żonglerzy i trubadurzy, a także większość książąt, cesarzy i królów. W takim towarzystwie nie można się nudzić.

Po tych słowach strzelił z bata i znów zaczął nucić swoją wesołą piosenkę.

Zgorszył mnie tak bardzo, że uznałem za swój obowiązek napomnieć go raz po raz kolejny:

– Piotrze Bartłomieju, opamiętaj się! Bo naprawdę trafisz do piekła.

Ale on tylko machnął ręką, jakby się opędzał od muchy albo od osy, po czym dał mi znak, żebym się nieco ku niemu nachylił. A kiedy to zrobiłem, szepnął mi do ucha:

– Panie, jest ciężką chorobą nie korzystać z życia, które jest bardzo krótkie i zdarza się tylko raz. Dlatego, jeśli dasz mi słowo, że się nie wygadasz, zdradzę ci pewną tajemnicę.

– Masz moje słowo – obiecałem.

Wówczas rozejrzał się z udanym przestrachem na wszystkie strony i oświadczył jeszcze ciszej, cedząc poszczególne słowa:

– Nie wiadomo, czy w ogóle jest jakieś niebo i piekło.

– Nie bluźnij! – upomniała go natychmiast któraś z sióstr, chyba Zuzanna, obdarzona najwyraźniej bardzo dobrym słuchem. – Jeśli znowu masz zamiar błaznować, to przypomnij sobie, co było wczoraj, a zaraz ci się odechce!

Jeśli chodzi o mnie, trwało dłuższą chwilę, zanim zdołałem dojść do siebie.

– Jak to nie ma żadnego nieba ani piekła?! Cóż zatem jest?! – wykrztusiłem ze zgrozą.

– Nie wiem. Może to? – pokazał puste dłonie i znów się roześmiał.

– To?! – zadygotałem z oburzenia. – Jakże „to”, nieszczęsny?! I to „to”, to okropne „to” nie napawa cię drżeniem, skończony głupcze?! Więc w ogóle nie przeraża cię to puste „to” ani myśl, że po śmierci mógłbyś zniknąć bez śladu, jakbyś nigdy nie istniał?!

– Właśnie! – przyszła mi w sukurs ta sama z sióstr.

– Ani trochę, panie. A ściślej rzecz biorąc, przeraża mnie to dokładnie tak samo, jak to, że nie istniałem również przed moim narodzeniem – odpowiedział z wyczuwalną urazą.

– Niech cię diabli! Gdybym wiedział, co z ciebie za ptaszek, nigdy bym ci nie użyczył mojego konia!

– Mówisz to poważnie, panie? – skrzywił się. – Bo ja myślałem, że robisz to przez wzgląd na Chrystusa. A jeśli tak, to cóż ma do rzeczy, gdzie ja pójdę po śmierci?

Musiałem zastanowić się przez chwilę nad jego słowami i przyznać mu rację. Zwłaszcza, że któraś z sióstr, tym razem chyba Mechtylda, zachichotała jeszcze głośniej.

– Tak – rzekłem w końcu – to rzeczywiście bez znaczenia. Jak chcesz, idź sobie do piekła, na zdrowie.

– Bałwan! – po raz trzeci odezwała się chyba Zuzanna.

Piotr Bartłomiej tylko wzruszył ramionami i cmoknął na konia. Przez dłuższą chwilę jechaliśmy w milczeniu.

– A zatem, panie, wygląda na to – odezwał się pierwszy, nie kryjąc satysfakcji – że kiedy ja w Ziemi Świętej będę zarabiać pieniądze, ty je tam będziesz tracił. Że o zdrowiu i życiu nie wspomnę. Dobrze mówię?

– Dobrze. Masz coś przeciwko temu?

– Nie, panie. Niech każdy robi to, co lubi. W końcu pieniądze są po to, aby je tracić, zdrowie i życie też. Dziwię się tylko, po co tłuc się na koniec świata, żeby zwalczać Saracenów, kiedy tu, między nami, żyje tylu niewiernych, którzy mają się za lepszych od nas i wybranych, a są o wiele bardziej winni wobec Chrystusa niż muzułmanie? Takich, którzy codziennie obrażają naszego Pana i bluźnią przeciwko Niemu, życząc Mu, żeby zginęła pamięć o Nim i Jego świętym imieniu, którzy nazywają Go grzesznikiem, kuglarzem, zdrajcą, uzurpatorem, czarownikiem, a nawet wisielcem i zdechłym psem, którzy traktują jak heretyków Jego Apostołów i uczniów, nas, Jego wyznawców, mają za czcicieli gwiazd i planet, za zwierzęta w postaci ludzkiej i w ogóle za skończonych durniów, zaś Jego sakramenty bezkarnie wyszydzają.

– Czyżbyś mówił o sobie? – zapytałem cierpko.

– Nie. Dlaczego miałbym mówić o sobie? – uniósł brwi ze zdziwienia. – Zostałem ochrzczony i nie jestem Chrystusowi nic winien, tak samo zresztą, jak On mnie.

– Mówi o Żydach – wtrąciła chyba Mechtylda. – To oni sprzedali mu tego konia, co nam zdechł.

– Zdechł? A mówiłeś, że ci go ukradli – zdziwiłem się.

– Zdechł czy go ukradli, co za różnica? – odpowiedział z rozdrażnieniem, jakby sama wzmianka o straconym koniu zabolała go do żywego. – Skoro sprzedali mi konia, który zaraz zdechł, to zupełnie tak samo, jakby mi go ukradli.

– Na koniach trzeba się znać – pouczyłem go tonem wyższości. – Na pewno kupiłeś jakąś chabetę, cherlawą, ochwaconą albo szpotawą, jakąś stuletnią szkapę z nadwerężonym grzbietem, a może słabowitą w kłębie.

– Ależ skąd, panie! Koń jak koń. Dobry, mocny – rozzłościł się jeszcze bardziej.

– Jeśli koń jak koń, to po kiego diabła kupowałeś go właśnie u Żydów?

Zamiast odpowiedzieć, splunął przed siebie i zaciął batem mojego luzaka.

– Bo był najtańszy – wyręczyła go któraś z sióstr, chyba Mechtylda.

– Nie machaj batem, nie machaj. Najpierw sobie kup, a potem będziesz machał – ostrzegłem go. – Byle nie najtańszego.

– Ciekawe, panie, co byś powiedział, jakby to tobie ukradli? – rzucił z niechęcią w moją stronę i nie zważając na moje słowa znów przeciągnął batem po grzbiecie mojego luzaka.

– Po pierwsze, nie ukradli, tylko zdechł! – sprostowałem czerwieniejąc z gniewu. – A po drugie, jak mi go jeszcze raz uderzysz, to dalej pójdziesz piechotą!

– Zdechł czy go ukradli, co za różnica? – powtórzył pod nosem ze złością, ale posłusznie odłożył bat. – Łatwo ci tak gadać, panie, bo to nie twoja strata.

– Z nim jest tak zawsze – poskarżyła się chyba Blanka. – A wszystko ze skąpstwa. Nam też obiecał piękne suknie i nowe trzewiki, a do tej pory chodzimy w tych habitach i boso.

– W habitach?! Czy twoje siostry są mniszkami?! – spojrzałem na niego groźnie.

– Były. I nie moje, tylko zakonne. Czy ja kiedyś mówiłem, że moje? – wzruszył ramionami.

– Uciekłyście z klasztoru?! – zwróciłem się z oburzeniem do Uty, ale ani ona, ani żadna inna z sióstr, nie raczyła mi odpowiedzieć. Wszystkie cztery spuściły głowy jak na komendę i trwały w zaciętym milczeniu, które przerwał dopiero Piotr Bartłomiej:

– Poczuły wolę Bożą, to i uciekły, wielka mi rzecz!

A potem odwrócił się gwałtownie w ich stronę i wykrzyknął z pasją:

– A nowych sukien i tak nie dostaniecie! Miejcie o to pretensje do Żydów.

– Sam jesteś Żyd! – odcięła mu się chyba Zuzanna. Wtedy pogroził jej pięścią i rzekł do mnie ponuro:

– Powiadam ci, panie, bić trzeba nie Saracenów, ale Żydów. Bo to wszystko przez nich.

– Co znaczy wszystko?  

– Koń, suknie, trzewiki, wszystko. A może go, cholery, zaczarowały? – spojrzał na mnie z nadzieją. – A on jeszcze ożyje i wróci?

– Niby kto? – zaciekawił się Yusuf, który słysząc nasze podniesione głosy, właśnie do nas dołączył.

– Mój koń, który zdechł.

– Myślałem, że ci go ukradli – zdumiał się z kolei mój były sługa.

– Nie, zdechł. Naprawdę nie rozumiem cię, panie! – Piotr Bartłomiej zwrócił się znowu w moją stronę. 

 

Ciąg dalszy jutro

 

Konkurs (termin wpisywania odpowiedzi - do piątku): ile lat miał Mamerkus, gdy poznał go bohater książki? (Osoby, które czytały już powieść proszone są o niewpisywanie się). Egzemplarzem "Źródła Mamerkusa" nagrodzimy tego, kto poda liczbę najbliższą prawdziwej. (Podpowiedź: bardzo dużo). 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura