Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat
2539
BLOG

Wyprawy krzyżowe (cd)

Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Dziś kolejny odcinek powieści Leszka Białego "Źródło Mamerkusa", której akcja toczy się w czasach I wyprawy krzyżowej - są tu ogromne sceny batalistyczne i cicha intymność, widzimy wielmożów i żebraków, pobożnych pustelników i zbójów (nierzadko w tej samej osobie). 

Pierwszy odcinek powieści można przeczytać tutaj.

 

Leszek Biały "Źródło Mamerkusa" (4)


 

Zgodnie z cesarskim poleceniem, mieliśmy pozostać w Civetot do czasu nadejścia posiłków, które pod wodzą książąt i baronów wkroczyły już ponoć w granice cesarstwa. A jednak, choć mijał tydzień za tygodniem, wyczekiwana pomoc wciąż nie nadchodziła. W tej sytuacji, zwłaszcza że nie pojawili się również Turcy, coraz więcej pielgrzymów zaczynało narzekać na nudę i bezczynność. W trosce o bojowego ducha swoich oddziałów próbowali temu zaradzić poszczególni dowódcy, organizując na własną rękę wyprawy w coraz to dalsze i dalsze okolice.

Szczególnie wyróżniali się na tym polu panowie Gotfryd Burel i Renald z Lombardii, których zastępy wprost prześcigały się w plądrowaniu przyległych obszarów, choć prawdę rzekłszy, zamieszkiwali je wyłącznie Grecy. Napomnienia i wezwania do opamiętania, jakie kierował do nich Piotr Pustelnik, nie robiły na obu rycerzach żadnego wrażenia, tym bardziej, że dzięki obfitości zdobywanych łupów, ich oddziały rosły nieustannie w siłę.

Jeśli chodzi o mnie, to od świtu do nocy pomagałem panu de Merle, który przy każdej okazji złorzeczył hołocie, podkreślając, że po to, by masakrować chrześcijan, nie musiała wcale opuszczać Europy. W dzień szkoliliśmy jego żołnierzy, zaś po kolacji popijaliśmy wino albo graliśmy w szachy, czego nauczył nas Yusuf. Szachy wciągnęły mnie tak bardzo, że w ciągu miesiąca przegrałem z panem de Merle dwadzieścia sześć razy i wygrałem od niego dwadzieścia siedem razy mojego ukochanego Diabła.

Przy kielichu i szachach toczyliśmy też różne dysputy, z których szczególnie jedna, z początków naszego pobytu w Civetot, zapadła mi głęboko w pamięć. Pan de Merle zapytał mnie wówczas, co sądzę o słowach odnoszących się do miłości, które wypowiedział Mały Piotr przy drodze z Pelekanonu do Nikomedii. Odpowiedziałem, że już je kiedyś słyszałem i że, generalnie, bardzo mi się podobają.

– Naprawdę? – skrzywił się. – A mnie nie.

– Dlaczego? – spytałem zaskoczony.

– Bo są bez sensu – odparł. – Gdyby miłość rzeczywiście polegała na tym, że człowiek nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta drugiemu zła, znosi wszystko, wierzy wszystkiemu i wszystko przetrzymuje, to by znaczyło, że powinienem także wybaczyć mojej narzeczonej i bratu, może nawet oddać im własną alkowę na noc poślubną, a potem, na dobitkę, jeszcze niańczyć ich dzieci.  

– Kto wie, może i powinieneś – stwierdziłem z przekonaniem.

– Nigdy!

– Spokojnie, czas leczy wszystko.

– Możliwe – zaśmiał się gorzko. – Tylko że wtedy to już nie będzie miłość. Ale mniejsza o sprawy osobiste. Słowa Małego Piotra nie mają również sensu w wymiarze ogólnym.

– A to dlaczego? – zdumiałem się.

– Dlatego, że jeśli brać je poważnie, to przestaję rozumieć, kim my właściwie jesteśmy i co tutaj robimy.

Tym razem to ja się roześmiałem.

– No wiesz! To akurat jest proste jak drąg. Jesteśmy chrześcijańskimi rycerzami i jesteśmy tutaj po to, żeby odzyskać Grób Chrystusa. Może powinieneś mniej pić, Guy?

– Naprawdę? A może coś takiego jak chrześcijańscy rycerze w ogóle nie istnieje? Może nas wcale nie ma? Nie przyszło ci to do głowy?

– A idź do diabła! Czyżbyś się znowu upił? Jak to nas nie ma?

– Zwyczajnie. Nie ma nas i już. Jeśli bowiem jesteśmy chrześcijanami i powinniśmy nie szukać swego, nie unosić się gniewem, nie pamiętać drugiemu zła, znosić wszystko, wszystkiemu wierzyć i wszystko przetrzymywać, to nie możemy być zarazem rycerzami, bo tym właśnie nie wolno puszczać w niepamięć zła i znosić wszystkiego, na przykład krzywd i zniewag. Jeśli zatem jesteśmy rycerzami, marni z nas chrześcijanie, a jeśli jesteśmy chrześcijanami, jacy z nas rycerze? Tak więc, jesteśmy czy nas nie ma?

– Właściwie to nie wiem – odparłem po namyśle. – Może chodzi o to, żeby nie mścić swoich krzywd, lecz wyłącznie cudze?

Guy de Merle spojrzał na mnie z politowaniem.

– Wybacz, ale nie wiem, kto z nas jest bardziej pijany? Przecież także mszcząc tylko cudze krzywdy, nie stajemy się od tego chrześcijanami, zaś znosząc potulnie własne, tracimy prawo do miana rycerzy. I jak nas nie było, tak nas dalej nie ma!

– A dajże mi święty spokój! – obruszyłem się. – Jak na kogoś, kogo nie ma, jesteś strasznie namolny. Jak chcesz, to zaraz ci to wszystko wytłumaczę, i to bardzo przystępnie. Wyobraź sobie, że jedziesz przez las. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, strumyk szemrze, a ty właśnie się zastanawiasz, czy jesteś, czy też cię nie ma? I nagle z pobliskich krzaków rozlega się krzyk gwałconej dziewicy. Co wtedy robisz? Rzucasz się na gwałciciela czy jedziesz dalej, radząc owej dziewicy, aby po chrześcijańsku nadstawiła mu drugi policzek?

Po tych słowach pan de Merle zaczął się okrutnie śmiać.

– Z czego się śmiejesz? – zapytałem rozeźlony.

– Z tego – odparł po chwili, opanowując się z trudem – że miałaby mu nadstawiać akurat policzek! Jasne, że rzucam się na gwałciciela, inaczej nie potrafię.

– No i masz dowód, że istniejesz, przynajmniej w jednej, rycerskiej połowie. A w drugiej z pewnością też, o ile, rzecz jasna, zostałeś ochrzczony. Jednym słowem, bądź tym, kim cię Pan Bóg stworzył i nie zawracaj mi więcej głowy głupstwami.

Guy de Merle poklepał mnie po plecach i dodał już całkiem serio:

– W porządku. Tyle, że tak samo zachowałby się także pierwszy lepszy Saracen.

Wzruszyłem na to ramionami i nalałem nam obu wina.

– Możliwe. Tylko czy to w czymkolwiek zmienia twoją powinność?

Takie i tym podobne dysputy, szachy i ćwiczenia wojskowe umilały nam pobyt w Civetot, przedłużający się niemiłosiernie. Obiecane posiłki wciąż nie nadchodziły, a tymczasem, w połowie września, ludzie pana Gotfryda Burela dotarli aż pod miasto Nikeę, gdzie po raz pierwszy zobaczyli Turków. Nikea była stolicą groźnego sułtana Kilidż Arslana, więc nawet nie próbowali jej zdobywać, tylko po zwycięskiej potyczce z niewielkim oddziałem muzułmanów, splądrowali całą okolicę i wrócili czym prędzej do obozu. Przywieźli ze sobą wiele łupów, stada bydła i owiec, a także sporo młodych kobiet, z których część wystawili następnie na sprzedaż. Kiedy się jednak okazało, że niemal wszystkie ich branki były greckimi chrześcijankami, Mały Piotr wpadł w furię i kazał je natychmiast uwolnić. Frankowie posłuchali go – i to nie wszyscy – dopiero wtedy, gdy zagroził im ekskomuniką.

Niektóre z owych branek opowiadały później o tym, czego były świadkami pod Nikeą. Mówiły o swoich rodzinach mordowanych przez Franków z zimną krwią, o torturach, jakie zadawano tym, których podejrzewano o ukrycie skarbów, o gwałceniu – niekiedy po kilkanaście razy z rzędu – kobiet i dziewczynek, którym następnie podrzynano gardła, o paleniu ludzi żywcem, a nawet o zawodach polegających na tym, by stojącą z zawiązanymi oczami ofiarę rozpłatać z góry do dołu jednym ciosem miecza lub topora. Ile było w tym prawdy, nie wiadomo. Uwolnione Greczynki szybko opuściły obóz, ludzie Gotfryda Burela nabrali wody w usta, zaś jego samego nikt nie śmiał o to zapytać.  

Po sprzedaniu łupów ludzie pana Gotfryda stali się tak zamożni, że szastali pieniędzmi na lewo i prawo, co wzbudziło natychmiast zawiść innych. Nic zatem dziwnego, że niedługo potem na podobną wyprawę ruszył pan Renald z Lombardii wraz z sześcioma tysiącami Niemców i Włochów. Choć nie zdradził nikomu, dokąd się wybiera, aby przypadkiem nie dać się uprzedzić, w obozie mniemano powszechnie, że zamierzał zdobyć właśnie Nikeę.

Przez dwa tygodnie o ludziach pana Renalda nie było żadnej wiadomości, jakby się zapadli pod ziemię. Potem pojawiły się pogłoski, że po krwawym szturmie zdobyli stolicę Kilidż Arslana i że jeśli dotąd nie wrócili, to tylko dlatego, że używają w niej teraz na całego. W Civetot opowiadano z zazdrością o górach złota, jakie ponoć przypadły w udziale nawet ostatnim lombardzkim ciurom; o wozach wyładowanych po brzegi drogocennym sprzętem, o dywanach tak ciężkich, że łamały z trzaskiem grzbiety koni, na których chciano je transportować; o szlachetnych kamieniach, którymi każdy mógł sobie napełnić do woli kieszenie i sakwy; o cudnej piękności sułtańskich nałożnicach, sprzedawanych w zdobytej Nikei za dzban lichego wina; a wreszcie o pękatych worach indyjskich korzeni, które – kiedy zabrakło już miejsca na wozach – ludzie pana Renalda po prostu palili, aby zabić w ten sposób odór tysięcy tureckich trupów. Niejeden z roztaczających te bajeczne wizje pomstował przy okazji na Bożą sprawiedliwość, nagradzającą z reguły nie tych, co powinna; inni zmawiali się i żądali od swoich dowódców natychmiastowego wymarszu na Nikeę, póki w niej jeszcze cokolwiek zostało; nie zabrakło wreszcie i takich, którzy twierdzili, że ludzie pana Renalda już nigdy nie wrócą, ponieważ po tak wielkim sukcesie nie będzie się im chciało tłuc się razem z nami aż do Jerozolimy.

Mylili się jednak wszyscy. Ludzie pana Renalda wrócili, choć było ich tylko trzech.

Jeden skonał zresztą od razu po przekroczeniu bramy obozu. Dwóch pozostałych – lżej rannych od tamtego, choć wyglądających jak żywe szkielety – zaniesiono natychmiast do namiotu Małego Piotra, gdzie ich opatrzono i nakarmiono, po czym poddano długiej indagacji w przytomności wszystkich co znaczniejszych przywódców wyprawy. Choć przesłuchanie to było tajne, uczestniczyło w nim dosyć ludzi, żeby już wkrótce wieść o tym, co się stało, obiegła lotem błyskawicy cały obóz.

I tak dowiedzieliśmy się, że pan Renald rzeczywiście poszedł na Nikeę, jednak zobaczywszy z bliska jej potężne mury o dwustu czterdziestu basztach, zrezygnował ze szturmu i powędrował dalej. Zgarniając po drodze wiele łupów, dotarł do zamku o nazwie Kserigordon. Stała w nim bardzo nieliczna turecka załoga, toteż Niemcy i Włosi zdobyli go z łatwością. A że znaleźli w nim sporo żywności i wina, postanowili obrać go sobie na kwaterę, skąd mogliby dokonywać wypadów w różne strony świata.

Tymczasem sułtan Kilidż Arslan dowiedział się o zdobyciu Kserigordonu i wysłał trochę wojska, aby go odzyskać. Hufiec pana Renalda starł się z owym wojskiem w otwartym polu, lecz poniósł klęskę. Ci, co ocaleli, schronili się w zamku, który Turcy zaczęli natychmiast oblegać. Nie mogąc go zdobyć, odcięli chrześcijanom wodę, której źródła znajdowały się na zewnątrz murów. Wkrótce obrońcy zaczęli cierpieć straszliwe męki. Nie mając ani kropli wody (wino wypito już wcześniej), wyciskali wilgoć z ziemi bądź zagrzebywali się w gruncie po szyję, by tym sposobem zmniejszyć pragnienie. Wrzucali do latryn pasy i sznury uplecione z koszul, po czym wysysali z nich każdą kroplę płynu, jaką udało się im zdobyć. Jedni oddawali mocz w ręce drugich i wypijali go natychmiast, by nie uronić ani odrobiny. Otwierali żyły koniom i osłom, i ssali ich krew. Doszło do tego, że zaczęli robić to samo z co ciężej rannymi, którzy przed śmiercią jeszcze zagrzewali innych do dalszego oporu. Wreszcie, po ośmiu dniach podobnych katuszy, postanowili się poddać. Przyjmujący kapitulację Turcy przyrzekli darować życie wszystkim, którzy przejdą na ich wiarę – i o dziwo – słowa dotrzymali.

Jako pierwszy zaparł się Chrystusa pan Renald z Lombardii. Po nim zrobiło to wielu innych. Tych Turcy zabrali ze sobą skutych kajdanami, reszta poniosła męczeńską śmierć. Ci trzej, którzy do nas wrócili, zawdzięczali życie wyłącznie temu, że w samą porę zagrzebali się w latrynie, gdzie siedzieli dotąd, aż wróg sobie poszedł.  

Prawda o losie wyprawy pana Renalda spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Wstrząśnięci i przerażeni ludzie nie mówili o niczym innym. Jedni pomstowali na zaprzańców, życząc im, by sczeźli jak najszybciej w tureckiej niewoli, inni żądali natychmiastowego wymarszu z obozu i pomszczenia tak okrutnej rzezi. Nie brakowało jednak i takich, którzy nabrawszy wody w usta, pakowali się po kryjomu i wymykali się chyłkiem do portu, by na pokładzie pierwszego lepszego statku wrócić jak najprędzej do Konstantynopola.

Nastroje trochę się uspokoiły, kiedy główni wodzowie wyprawy zwołali wielki wiec, na którym mieli nam przedstawić plany dalszych działań.

Wybraliśmy się na niego z panem de Merle dużo wcześniej, aby zająć jakieś dobre miejsca. Na placu, niedaleko namiotu Małego Piotra, czekało już niezbyt wysokie podium, na którym ustawiono kilkanaście zydli i duży krucyfiks. Podium i krzesła okrywała czarna krepa, zaś wokół krucyfiksu wiła się wstążka kiru.

Tłum zbierał się powoli, zapełniając szczelnie plac, aż wreszcie, o wyznaczonej porze, skrzydła namiotu rozchyliły się i naszym oczom ukazał się Piotr Pustelnik w towarzystwie wielu znakomitych mężów dowodzących najsilniejszymi hufcami. Byli wśród nich trzej hrabiowie von Zimmern, Hugon hrabia Tybingi, Walter z Teck, Henryk hrabia Schwarzenbergu, panowie Walter Bez Mienia, Wilhelm z Poissy, Renald z Breis, Fulko z Orleanu, Rudolf z Brandis i Walter z Breteuil, a także wojowniczy Gotfryd Burel, który wyróżniał się spośród innych włożoną specjalnie na tę okazję, szmelcowaną na czarno kolczugą.

Kiedy wszyscy ci mężowie wstąpili dostojnym krokiem na podwyższenie i zajęli swoje miejsca, jako pierwszy przemówił pan Walter Bez Mienia, najukochańszy towarzysz i pomocnik w zbożnym dziele Małego Piotra, który w krótkich żołnierskich słowach powiadomił nas o tym, co wydarzyło się w Kserigordonie (nie wnosząc zresztą do tej kwestii niczego nowego), po czym otarł łzę i przekazał głos Piotrowi Pustelnikowi.

– Bracia i siostry! – zaczął Mały Piotr i zaraz umilkł odczekując chwilę, aż na placu zapadnie zupełna cisza. – A więc, stało się! Choć miałem nadzieję, że tym razem do tego nie dojdzie, moje słowa znów stały się ciałem! Nie raz i nie dwa ostrzegałem was przed brakiem zgody i współdziałania. Nie raz i nie dwa prosiłem was, abyście odrzucili pychę, zawiść i chciwość. Nie raz i nie dwa radziłem wam, żebyście raczej odcięli sobie rękę albo nogę, lub wyłupili sobie oko, niż mieli dalej kłaniać się Baalowi. I co? I nic! Ziarno moich słów – a przyznacie, że były one prorocze – padło na kamień waszych serc i tam obumarło. Baal okazał się silniejszy i znów tryumfuje!

Bo czyż to nie dzięki niemu, tych, których nie można było pogodzić za życia, pogodziła na zawsze śmierć? Czyż to nie dzięki niemu, ci, których na wolności rozpierała pycha i chciwość, nauczą się w niewoli skromności i poprzestawania na małym? Czyż to wreszcie nie za jego sprawą, tym, którzy nie chcieli odciąć sobie ręki ani nogi, albo wyłupić sobie oka dla Chrystusa, odcięli je i wyłupili słudzy Antychrysta? Sześć tysięcy ludzi, sześć tysięcy naszych towarzyszy – mężczyzn, kobiet i dzieci – którzy przeszli z nami pół świata i którzy jeszcze nie tak dawno jedli, pili, modlili się, trudzili i radowali razem z nami, poszło na zmarnowanie! Sześć tysięcy ludzi! Dlatego błagam was, bracia i siostry, jeśli nie chcecie, żeby spotkało was to samo, wyrzeknijcie się Baala i wyrwijcie go z waszych serc na zawsze!

– Wyrzekamy się go! Wyrywamy go! – rozległo się tu i ówdzie na placu.

Mały Piotr pokiwał smętnie głową.

– Chciałbym w to wierzyć. Bo choć nie ma pewności, że dzięki temu unikniecie losu, jaki przypadł w udziale naszym braciom i siostrom tak okrutnie pomordowanym w Kserigordonie, to może jednak nie skończycie aż tak haniebnie, jak pan Renald z Lombardii i inni zaprzańcy. Ci pierwsi bowiem, co by o nich nie mówić, na pewno trafili do nieba; natomiast ci drudzy, chociaż ocalili swoje ziemskie życie, tkwią już po uszy w piekle! Mimo to, zmówmy modlitwę za nich wszystkich. Za zabitych, dziękując Bogu, że pozwolił im dostąpić swojej chwały, a za renegatów, aby nie pogrążyli się w piekle do końca.

Cały obóz, jak jeden mąż, odmówił modlitwę zarówno za poległych, jak i za tych, którzy dostali się do niewoli, zaś po jej zakończeniu ktoś z pierwszych szeregów zawołał w stronę Piotra Pustelnika:

– No dobrze, a co z nieprzyjacielem?

Mały Piotr nakazał ręką ciszę i rzekł:

– Właśnie chciałem o tym powiedzieć. Otóż, po długiej naradzie większość z obecnych tu dowódców doszła do wniosku, że skoro nie wiemy, jak liczny jest nieprzyjaciel i gdzie obecnie przebywa, najlepsze, co możemy zrobić, to obwarować jeszcze bardziej ten obóz, nie opuszczać go bez istotnej przyczyny i modlić się gorąco o to, żeby obiecana nam pomoc nadeszła jak najszybciej. W Civetot nic nam nie grozi, jedzenia i picia wystarczy na długie tygodnie.

Przez tłum przeleciał szmer aprobaty, gdzieniegdzie rozległy się nawet oklaski, ale zaraz potem odezwał się znowu ten sam głos, który wcześniej pytał o nieprzyjaciela:

– Większość to jeszcze nie wszyscy. Kto jest innego zdania?

Piotr Pustelnik lekko się zmieszał, popatrzył w stronę swojej rady, lecz zanim zdołał odpowiedzieć, ze swojego miejsca podniósł się pan Gotfryd Burel i oświadczył dobitnie:

– Ja.

Na placu znów zaległa cisza, ludzie spoglądali na siebie ze zdumieniem, nie spodziewali się bowiem, że tym, który przeciwstawi się Małemu Piotrowi i innym dowódcom, będzie właśnie pan Gotfryd Burel, wojownik tyleż doświadczony, co powszechnie znany ze swojej głębokiej niechęci do pana Renalda z Lombardii.

Tymczasem pan Gotfryd, jakby czytając w ich myślach, nabrał powietrza w płuca i zwrócił się do zebranych tym samym, zdecydowanym tonem:

– Bracia i siostry! Żołnierze! Dobrze wiecie, że pan Renald i ja nie byliśmy przyjaciółmi. Dlaczego, to widać najlepiej po jego ostatnim postępku, którym zdradził nie tylko nas wszystkich, ale także samego Jezusa Chrystusa. Jako żołnierz, kierujący się w życiu przede wszystkim honorem, mógłbym długo wyliczać zniewagi, jakich od niego doznałem, jednak po tym, co się wydarzyło, wolę o nich po prostu zapomnieć. Bardziej bowiem niż żołnierzem, jestem chrześcijaninem, a jako chrześcijanin mam obowiązek – tak samo zresztą, jak wy – kierować się także miłością. I to nie byle jaką miłością światową, ale taką, o której tak pięknie mówił nam niedawno nasz drogi Piotr Pustelnik – tu skłonił głowę przed zdumionym Małym Piotrem – czyli taką, która nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta drugiemu zła, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy i wszystko przetrzymuje, słowem jedyną miłością, jaka przystoi prawdziwym chrześcijanom. Wiem, że wy również się nią kierujecie i dlatego nie wątpię, że zgodzicie się ze mną, że musimy przede wszystkim ratować ludzi pana Renalda.

– Jakich ludzi? – skrzywił się Mały Piotr. – Toż to zwykli zdrajcy, którzy zaparli się Chrystusa! Wyrzekając się naszego Pana, zasłużyli na swój los.

– I co z tego? – odrzekł pan Gotfryd Burel, ująwszy się pod boki. – Święty Piotr zaparł się Chrystusa aż trzy razy i nie przeszkodziło mu to wcale zostać papieżem. Dlaczego z ludźmi pana Renalda miałoby być inaczej? Trzeba tylko dać im szansę. Bo dopóki będą gnić w niewoli bisurmanów, na pewno nie wywiną się od piekła, ale jeśli ich oswobodzimy, odpokutują swoje i niejeden z nich może jeszcze trafić do nieba.

– Dobrze mówi! Słusznie! – podniosły się w tłumie pojedyncze głosy. – Należy ich ratować! Dać im szansę!

– Ratować, ratować – wtrącił gniewnie pan Walter Bez Mienia. – Niby jak?! Nawet nie wiadomo, gdzie są.

– Jak to nie wiadomo?! – zdumiał się pan Gotfryd Burel. – I mówi to dowódca?! Toż nawet dziecko wie, gdzie są! Kto wysłał wojsko przeciw Renaldowi? Sułtan. Dokąd wojsko mogło powrócić? Do sułtana. A gdzie mieszka sułtan? W Nikei. No to trzeba zdobyć Nikeę.

– Na Nikeę! Na Nikeę! – odezwało się znacznie więcej głosów niż przedtem.

– Zdobyć Nikeę?! – żachnął się pan Walter. – Niby jak?! Nie i jeszcze raz nie! Powinniśmy siedzieć tutaj i czekać na posiłki.

– I modlić się – dodał Mały Piotr.

– Modlić się nigdy nie zaszkodzi – zgodził się z zimnym uśmiechem pan Gotfryd Burel. – Ale na wojnie to za mało, bo na wojnie trzeba mieć jeszcze jaja. Kto ich nie ma, powinien był zostać w domu albo w klasztorze. Co to w ogóle znaczy? Chcecie zdobywać Jerozolimę, a boicie się głupiej Nikei?

 

Kolejny odcinek - jutro. Przypominam też o konkursie(termin wpisywania odpowiedzi - do piątku): ile lat miał Mamerkus, gdy poznał go bohater książki? (Osoby, które czytały już powieść proszone są o niewpisywanie się). Egzemplarzem "Źródła Mamerkusa" nagrodzimy tego, kto poda liczbę najbliższą prawdziwej. (Podpowiedź: bardzo dużo). 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura