Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat
1068
BLOG

Mamerkus (po raz piąty)

Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Dziś kolejny odcinek powieści Leszka Białego "Źródło Mamerkusa", której akcja toczy się w czasach I wyprawy krzyżowej. Wojska (a wraz z nimi bohaterowie książki) ruszają w stronę Nikei.

Pierwszy odcinek powieści można przeczytać tutaj.

 

Leszek Biały "Źródło Mamerkusa" (5)


 

 

Następnego dnia Piotr Pustelnik udał się do Konstantynopola. Czekaliśmy na jego powrót tym niecierpliwiej, że piątego dnia po jego wyjeździe kilku naszych ludzi zauważyło w pobliżu obozu niewielki podjazd Turków. Minął jednak cały tydzień, a Piotr Pustelnik nie wracał. Ósmego dnia po południu główni dowódcy wyprawy zebrali się ponownie na naradę, która miała ponoć bardzo burzliwy przebieg. Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie, czcigodni panowie Walter Bez Mienia, Renald z Breis i Fulko z Orleanu oraz jaśnie wielmożni panowie Hugon hrabia Tybingi i Walter z Teck poprosili na niej, by z uwagi na prawdopodobną bliskość nieprzyjaciela, nie podejmować do powrotu Małego Piotra żadnych działań zaczepnych. W odpowiedzi, pan Gotfryd Burel, dysponujący najliczniejszym hufcem i największym poparciem tłumów, zarzucił im tchórzostwo i nieznajomość wojennego rzemiosła, chociaż po dłuższej kłótni zgodził się dać dowód swojej dobrej woli i zaczekać na naczelnego wodza jeszcze jeden dzień. Niestety Mały Piotr nie powrócił także tego dodatkowego, dziewiątego dnia.

Wieczorem w przeddzień wymarszu, podobnie jak wszyscy, oporządziłem konia, spakowałem trochę żywności i naostrzyłem miecz, zaś rankiem pożegnałem się z Yusufem, który wolał pozostać w Civetot razem ze służbą pana de Merle oraz z chorymi, starcami, kobietami i dziećmi, a także z oddziałami tych nielicznych spośród wielkich panów, którzy, obraziwszy się na pana Gotfryda Burela, postanowili czekać w obozie na posiłki. Wkrótce potem, wraz z panem de Merle i dwudziestoma tysiącami innych krzyżowców, wyruszyłem w kierunku Nikei, by ratować przed piekłem ludzi pana Renalda z Lombardii.

Nasz pochód, posuwający się naprzód niespiesznym krokiem i bez zachowania wojskowego szyku, rozciągał się na przestrzeni trzech albo czterech mil, co sprawiało, że kiedy jego czoło – mniej więcej trzystu jeźdźców, do których sam należałem – zagłębiało się już w ciasną dolinę wiodącą do przełomu rzeki Drakon, ostatni z pielgrzymów opuszczali dopiero Civetot.

Rześkie powietrze, szum rzeki, poranny śpiew ptaków, bezchmurne niebo, zieleń drzew porastających okoliczne wzgórza, a zwłaszcza świadomość, że nareszcie skończył się czas próżnowania i wybiła godzina czynu, wprawiały większość z nas w doskonały nastrój.

– No i jak, przyjacielu? – zagadnął mnie z szelmowskim uśmiechem jadący strzemię w strzemię ze mną pan de Merle. – Widzę, że do pełni szczęścia brakuje ci tylko gwałconej w krzakach dziewicy. Ciekawe, jak byś ją, bidulę, pocieszył?

Uśmiechnąłem się i ja, ale nie dane mi było zaspokoić jego ciekawości, gdyż w tej samej chwili rozległ się furkot setek strzał przecinających powietrze, metaliczny grzechot grotów odskakujących od naszych tarcz, hełmów, kolczug i zbroi, przeraźliwe krzyki trafionych ludzi i bodaj jeszcze straszniejszy od nich kwik rannych koni, stających gwałtownie dęba i wysadzających z siodeł swoich panów lub zwalających się wraz z nimi na ziemię. Kilku z jadących obok nas ludzi pana de Merle spadło wprost pod końskie kopyta, jakby ich raził piorun. Zanim zdołaliśmy opanować nasze wierzchowce, niebo zaćmiło się ponownie i dosięgła nas druga fala strzał. Kto nie zdążył zasłonić się tarczą, kto miał za słabą zbroję lub zbyt rzadką kolczugę, kto nie miał ich wcale, a i ten wreszcie, kto miał to wszystko, ale nie miał szczęścia – jak jaśnie wielmożny hrabia Konrad von Zimmern, któremu nieprzyjacielska strzała weszła do połowy w oko – ten ginął na miejscu i często nawet nie zdążył zdać sobie z tego sprawy!

Kolejne chmury strzał położyły pokotem czwartą część naszej jazdy. Padli między innymi pan Renald z Breis, z przeszytym na wylot gardłem, oraz pan Fulko z Orleanu, który wleczony po ziemi przez własnego, pędzącego na oślep konia, roztrzaskał sobie głowę o przydrożny kamień. Po każdej następnej fali pocisków, wystrzeliwanych ze wzgórz po obu stronach drogi, na gościńcu rosła coraz wyższa warstwa martwych i żywych ciał, tratowanych przez jeźdźców i piechurów miotających się w panice we wszystkich kierunkach i usiłujących w jakiś sposób wydostać się z pułapki. Chaos zwiększały jeszcze nowe grupy pielgrzymów ciągnące z Civetot, które wpadały prosto pod turecki ostrzał i odcinały innym drogę odwrotu.

Krzyki, jęki, błagania o pomoc, przekleństwa i wzajemne nawoływania mieszały się ze sprzecznymi rozkazami ocalałych dowódców, z których jedni nawoływali do skupiania się w małe grupy i osłaniania się nawzajem tarczami, natomiast inni do pójścia w rozsypkę, żeby nas całkiem nie wystrzelano. Ściśnięty i trzymany jak w kleszczach przez dwa konie napierające na mojego Diabła, zdołałem wyrwać się z tego uścisku dopiero po dłuższej chwili i natychmiast zacząłem przebijać się do przodu, ku grupie czterdziestu bądź pięćdziesięciu jeźdźców, ustawiających się właśnie pod gradem strzał do ataku wzdłuż lewego skraju gościńca. Dopiero kiedy do nich dołączyłem, zauważyłem, że jest wśród nich hrabia Albert von Zimmern i pan de Merle, i że trochę dalej formuje się druga, nieco dłuższa linia rycerzy pod dowództwem pana Gotfryda Burela.

Tuż po tym, jak stanąłem w szeregu, hrabia Albert uniósł się w strzemionach i wskazując wyciągniętym mieczem na wzgórze z lewej strony, zawołał:

– Za mną! Do ataku!!!

Gdy ruszyliśmy, dojrzałem jeszcze kątem oka, że oddział pana Gotfryda zaczyna posuwać się stępa ku wzgórzom z prawej strony.

Choć pod górę nie było to łatwe, staraliśmy się jak najbardziej rozpędzić konie, bo tylko to mogło utrudnić zadanie tureckim łucznikom. W połowie wzgórza można już było dostrzec ich sylwetki, zauważyć, jak przyklękają na jedno kolano, jak napinają swoje ogromne łuki i wypuszczają w naszym kierunku kolejne strzały, sięgając od razu po następne. Na ten widok jeszcze przyśpieszyliśmy, lecz kiedy od Turków oddzielały nas już tylko dwa rzuty włócznią, nagle całe wzgórze przed nami rozkwitło jaskrawymi barwami!

Zza drzew, zza krzaków, zza skał, zza głazów, zza skleconych z gałęzi maskujących parawanów, z różnych ukrytych dołów, wykrotów i zagłębień wysuwały się błyskawicznie setki jeźdźców i tysiące piechurów w żółtych, czerwonych, zielonych albo niebieskich dolmanach, formowały długie i równe linie, po czym zastygały natychmiast w karnym oczekiwaniu.

– Jezus Maria! To chyba sam sułtan! – krzyknął przerażony pan Albert hrabia von Zimmern i wstrzymał gwałtownie konia.

Inni zrobili zaraz to samo, co spowodowało, że kilku naszych jeźdźców przekoziołkowało z impetu nad końskimi łbami. Dwóch czy trzech innych zawróciło i zaczęło uciekać ku gościńcowi.  

Tymczasem widząc, że hrabia von Zimmern waha się i nie może podjąć decyzji, pan de Merle, blady jak po najgorszym pijaństwie, popatrzył na gościniec, gdzie nasi piechurzy próbowali gorączkowo ustawiać szyki obronne, później na linie nieprzyjacielskie, które rozbłysły w tym momencie blaskiem tysięcy szabel wydobywanych na komendę z pochew, następnie przeżegnał się i wskazując mieczem na wroga, zawołał ile sił w piersi:

– Na nich!!!

Ruszyliśmy znowu, ale wtedy z przeciwka ruszyła także turecka jazda. Ziemia zadrżała od tysięcy kopyt i dudnienie w uszach rosło z każdą chwilą. Zjeżdżający w dół po stoku Turcy nabierali prędkości niczym toczące się głazy lub śnieżna lawina, zdolna zmieść z powierzchni ziemi wszystko, co stoi na jej drodze. Tuż przed zwarciem wysunęli do przodu cały las niezbyt długich włóczni, którym mogliśmy przeciwstawić tylko kilkadziesiąt naszych. W chwilę później rozległ się ogłuszający huk, jakby jakiś nadludzki kowal walnął młotem w olbrzymie kowadło, zaraz po nim potężny trzask łamanych drzewców i nad naszymi głowami przekoziołkowały kawałki pokruszonych włóczni. Od tego momentu wszystko utonęło w straszliwym jazgocie krzyków, jęków, końskiego kwiku i wściekłego dzwonienia mieczy i szabel.

Samo starcie trwało bardzo krótko. Po gwałtownej wymianie ciosów w pełnym pędzie, większość Turków pognała dalej w dół zbocza ku naszej piechocie, nie dbając zupełnie o to, ilu z nas zdołało przeżyć. A ocalało nas zaledwie kilkunastu. Reszta, przebita włóczniami, zarąbana szablami i stratowana przez końskie kopyta, leżała pokotem na ziemi. Niektórzy z tych, co utrzymali się w siodłach, byli ranni, jeden – jaśnie wielmożny Albert hrabia von Zimmern – martwy, co wyszło na jaw dopiero wtedy, kiedy nagle spadł z konia i zobaczyliśmy, że jest rozcięty z góry na dół na dwie, niemal równe, połowy.

Pan de Merle, cały zbryzgany krwią i z trudem łapiący oddech, zawrócił konia i pokazując na biegnących już ku nam tureckich piechurów, zawołał: „Na drogę! Do naszych!”, po czym puścił się na złamanie karku w dół stoku. Kto żyw, zrobił to samo i popędziliśmy galopem, doganiając tuż przed gościńcem najwolniej jadących Turków. Ponieważ nie spodziewali się oni za sobą nikogo oprócz swoich, ścięliśmy wielu z nich i wpadliśmy na drogę, gdzie omal nie zderzyliśmy się z niedobitkami oddziału pana Gotfryda Burela, uciekającymi z przeciwnej strony przed chmarą nieprzyjaciół. Ramię w ramię z nimi natarliśmy od razu na tyły tureckiej jazdy, która ze swej strony atakowała już naszych piechurów, spinając dęba konie i przełamując częstokół z pik ustawiony przez ludzi hrabiego Hugona z Tybingi.  

Uderzenie tureckiej jazdy było tak straszne, że choć piki Niemców przeszyły na wylot wiele koni i licznych jeźdźców, większość drzewców łamała się jak sucha trzcina pod walącym się z góry ciężarem konnicy, który miażdżył następnie trzymających je żołnierzy. W powstający w ten sposób wyłom natychmiast wdzierali się kolejni Turcy, którzy najpierw kłuli i spychali naszych piechurów włóczniami, potem zaś cięli ich i rąbali szablami, poszerzając systematycznie wyrwę uczynioną przez turecką jazdę w chrześcijańskiej obronie. Zaprawiona w boju niemiecka piechota, naciskana ze wszystkich stron, nie miała się dokąd cofnąć, toteż marła tam, gdzie stała, nie mogąc niekiedy z powodu ścisku nawet wydobyć miecza.

Jeszcze gorzej działo się na flankach, gdzie broniło się pospólstwo uzbrojone w drągi, kosy, widły i cepy. Tureckie włócznie i szable kładły je pokotem z taką samą łatwością, z jaką wprawny kosiarz kładzie na ziemi pokos świeżej trawy. Trup padał tam tak gęsto, że niejeden z tych, którzy po raz pierwszy znaleźli się w bitwie, rzucał w przerażeniu broń i błagał wroga o litość, co tylko przyśpieszało jego śmierć, gdyż w chwilę później padał na ziemię martwy, przebity na wylot, przepołowiony, z roztrzaskaną czaszką albo i całkiem bez głowy, robiąc miejsce następnym, którzy natychmiast ginęli w ten sam sposób.

Nieprzyjaciel napierał na nas coraz mocniej i mocniej, aż w końcu rozerwał naszą kolumnę na kilka części. W dalszym ciągu bito się w nich zażarcie, z zaciekłym zapamiętaniem i bez pardonu, ale kiedy do tureckiej konnicy dołączyła jeszcze turecka piechota, poszczególne ogniska oporu zaczęły przygasać. Oporem tym zresztą nikt już nie kierował, ponieważ zarówno hrabiego Tybingi, jak i pana Waltera Bez Mienia, obróciły w krwawą miazgę końskie kopyta.

Bitwa szybko zmieniała się w rzeź. Kto mógł się jeszcze wywinąć spod bisurmańskich szabel i uciec z okrążenia, ten zostawiał na łasce losu ginących towarzyszy i gnał co koń wyskoczy albo co sił w nogach do Civetot. Zupełnie bezwstydnie uciekano zwłaszcza na tyłach, skąd do obozu było najbliżej i gdzie nacisk wroga był chwilowo najsłabszy. Ale o tym, że tylko w Civetot mógł być dla nas ratunek, wiedzieli również Turcy. Dlatego ich jazda wycofała się z pola walki i zostawiając dokończenie sprawy piechocie, rzuciła się w pogoń za uciekającymi.

To stworzyło nam szansę wyrwania się z kotła. Zanim miejsca opuszczone przez nieprzyjacielską konnicę zdążyli szczelnie wypełnić tureccy piechurzy, pan de Merle raz jeszcze uniósł się w siodle i przekrzykując piekielną wrzawę, krzyknął ochryple:

– Za mną! Do obozu!      

Runęliśmy na atakującą turecką piechotę i po jej trupach przebiliśmy się na zewnątrz. Trzymając się skraju lasu, gdzie było nieco luźniej, puściliśmy się co koń wyskoczy za znikającymi w kurzawie muzułmańskimi jeźdźcami. Nie dało się ich jednak dogonić. Nie dość, że nasze wierzchowce potykały się bez przerwy o leżące wszędzie, zmasakrowane ciała pielgrzymów, to jeszcze zza drzew i krzaków nieustannie wybiegali ku nam żywi, którzy w panice czepiali się naszych nóg i strzemion, próbowali ściągać nas z siodeł, chwytali się grzyw i ogonów naszych koni, padali na kolana wprost pod ich kopyta, a przy tym modlili się, płakali, jęczeli, zawodzili, błogosławili nas i przeklinali w różnych językach, grozili nam i na tysiąc sposobów błagali o ratunek!

Ale dla nich nie było już ratunku, tak samo jak dla ludzi w obozie, gdzie wpadliśmy dużo później od Turków. Trwała tam okrutna rzeź, której nie dało się już powstrzymać. Nieprzyjaciel wtargnął do obozu razem z falą uciekinierów i całkowicie zaskoczył jego mieszkańców. Świadczyły o tym otwarte na oścież bramy, zwały półnagich trupów przed mijanymi przez nas w pędzie barakami i namiotami, zwłoki sprzedawców i kupujących zaściełające gęsto obozowe targowisko, a także wielkie stosy martwych ciał leżące wokół polowego ołtarza, przy którym w momencie katastrofy musiano odprawiać nabożeństwo.

Duża część tureckich jeźdźców pozsiadała już z koni i pijana zwycięstwem, biegała tu i tam, rabując, gwałcąc, dobijając rannych i wyciągając z różnych zakamarków ukrywających się w nich krzyżowców, których najczęściej od razu zabijano. Jedynym miejscem, gdzie chrześcijanie jeszcze stawiali opór, był kraniec obozu położony najbliżej morza. Za kręgiem olbrzymich i chyba tylko cudem rozpalonych ognisk broniła się tam ciągle garść żołnierzy któregoś z wielkich panów i kilkuset zwykłych pielgrzymów. Ponieważ silny wiatr zwiewał płomienie ognisk w stronę napastników, Turcy nie kwapili się bynajmniej do ataku, tylko w większości czekali spokojnie, aż ogień przygaśnie, zabawiając się tymczasem ciskaniem w chrześcijan włóczniami i strzelaniem do nich z łuków.

Kiedy ich zaatakowaliśmy, najpierw poszli w rozsypkę, ale szybko zdali sobie sprawę ze swojej liczebnej przewagi i rzucili się na nas hurmem. W chwilę później otrzymałem cios szablą w głowę, a czyjaś włócznia przebiła szyję mojego Diabła. Pod śmiertelnie rannym koniem załamały się przednie nogi, przeleciałem więc nad jego karkiem i ogniskami jak wystrzelony z katapulty, po czym rąbnąłem głucho o ziemię.

Gdy odzyskałem przytomność, widziałem tylko na jedno oko, z ucha ciekła mi krew i nie mogłem poruszyć ręką ani nogą. Słyszałem krzyki, jęki, odgłosy walki i odmawiane chóralnie słowa „Módl się za nami!”, jednak najbardziej przejmował mnie rozżarzony do czerwoności sąg drewna, oddalony od mojej twarzy zaledwie na wyciągnięcie ręki. Biło od niego straszliwe gorąco i czułem, że palą się moje włosy, próbowałem więc przesunąć głowę choć odrobinę w bok, lecz była na to zbyt ciężka i nie mogłem jej ruszyć z miejsca.

Tymczasem odgłosy walki szybko cichły, a kiedy zatliły się także moje rzęsy, nagle czyjeś silne ręce ujęły mnie pod pachy i odciągnęły od płonącego polana.

Tureccy żołnierze, w których rękach się znalazłem, powlekli mnie jak wór zboża na główny plac obozu, ten sam, gdzie odbył się pamiętny wiec po klęsce pana Renalda. Tam związano mi ręce i dołączono mnie do gromady jeńców znoszonych z pobojowiska i nadal wyciąganych z różnych kryjówek. Tam też dowiedziałem się, że pod koniec walki Turcy przestali mordować chrześcijan bez potrzeby, co sprawiło, że poddały im się resztki obrońców.

Nie oznaczało to jednak, że darowano nam życie, choć każdy z nas z osobna mógł je jeszcze ocalić.

W miejscu, gdzie parę dni wcześniej wznosiło się żałobne podium, stał teraz zakrwawiony pieniek, przy którym krzątało się kilku tureckich żołnierzy z czerwonymi od krwi szablami. Z jego prawej strony leżał krzyż ułożony z desek, zaś z lewej, w dwóch oddzielnych stertach, piętrzyły się martwe ciała i należące do nich niedawno głowy. Pod okiem kilku wojskowych oraz trzech starców w długich do ziemi szatach, żołnierze wyciągali z naszej gromady kolejnych nieszczęśników, prowadzili ich do krzyża i jeśli któryś z jeńców zdecydował się go podeptać lub na niego napluć, zakuwali go natychmiast w kajdany i odprowadzali pod strażą do baraków. Kto tego nie zrobił, kończył życie na pieńku. Tego strasznego wyboru oszczędzano jedynie młodym, pięknym dziewczętom i przystojnym chłopcom bez zarostu, których zakuwano w łańcuchy od razu, bez zbędnych ceregieli.

Ludzie postawieni w obliczu śmierci zachowywali się różnie, lecz na ogół nie budziło to żadnej reakcji pozostałych. Większość z czekających na swoją kolej modliła się bądź myślała już tylko o sobie. Spróbowałem przeliczyć, ilu jeńców dzieliło mnie jeszcze od feralnego pieńka i w trakcie tego liczenia moje zdrowe oko natknęło się na pana de Merle. Stał w szeregu pięć czy sześć osób przede mną, podtrzymywany przez dwóch swoich wojaków. Miał zamknięte oczy i wykrzywioną bólem twarz, jakby był ranny, choć z mojego miejsca nie mogłem tego stwierdzić na pewno.

– Guy! Guy! – zawołałem natychmiast.     

Otworzył oczy, a kiedy mnie zauważył, spróbował się uśmiechnąć.

– Jak się masz? – odkrzyknął.

W odpowiedzi wzruszyłem jedynie ramionami. Pokiwał na to głową i zawołał nadzwyczaj spokojnie:

– Zaraz się zobaczymy, to sobie pogadamy.

– No nie wiem – odparłem myśląc ze strachem o mojej ekskomunice.

– Nie wiesz? Więc jakbyśmy się nie spotkali – znów skrzywił się z bólu – wiedz, że był to dla mnie zaszczyt.

– I dla mnie – zapewniłem go, ale on już mnie nie słuchał, zatopiony z powrotem w swoich myślach.

Kiedy wkrótce potem powleczono go w stronę pieńka, zauważyłem, że ma złamaną nogę, lecz nie miało to już żadnego znaczenia. Zanim pochylił kark, spojrzał jeszcze w niebo i wykrzyknął wielkim głosem: „Niech żyje Chrystus Król!”, i zaraz potem jego głowa pofrunęła tam, gdzie spoczywało już wiele innych.

Wtedy zamknąłem moje zdrowe oko i też zacząłem się modlić, co trwało dotąd, aż szarpnięto mnie za ramię. Otworzyłem oko i zobaczyłem przed sobą... zdyszanego Yusufa! Na ten widok serce podskoczyło mi z radości, ale zaraz zamarło ze zdumienia i wstrętu.

Po raz pierwszy od wielu miesięcy mój były sługa miał na głowie turban upięty z jakiejś szmaty i towarzyszyli mu dwaj Turcy. Jeden z nich, wyglądający na starszego rangą, słuchał z pogardliwym uśmiechem jego wywodów po arabsku, podczas gdy drugi, zwykły piechur, bawił się powrozem zakończonym stryczkiem. Kiedy pierwszy z nich skinął przyzwalająco głową, Yusuf kopnął mnie z całej siły w goleń i wrzasnął z wściekłością:

– Na kolana, psie!

Kopnięcie było tak bolesne, że nogi same ugięły się pode mną. Wówczas turecki piechur założył mi stryczek na szyję i wręczył koniec sznura Yusufowi. Mój były sługa szarpnął mocno powrozem, pętla zacisnęła się na mojej szyi, aż oczy wyszły mi na wierzch, po czym, chcąc nie chcąc, powędrowałem za nim na kolanach tam, dokąd mnie pociągnął.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura