Chropowate drewno balustrady oddawało ciepło słonecznego dnia. Ze mnie parował upał południa, zmęczenie wędrówką i przekrzykiwaniem dzieciarni.
Chłonęłam zieleń, lenistwo zapadającego wieczoru, zapach drewna zapowiadającego ognisko. Ptaki zaczęły żegnać dzień. Potem mieszały się pieśni z piosenkami, gwar głosów z ciszą szczawnickiej nocy, odgłosy kroków w drewnianym budynku z szelestem firanek wzdymanych wiatrem.
Dzień wstał zbyt ciepły - bez rosy. Trzeba było się spieszyć.
Więc wczesny wyjazd. Przystanek. Szybka ewakuacja z autokaru. Marsz - niespieszny, akurat ataki, który pozwala zauważyć ślady człowieka - zdziczały sad - niesad.
Zdążyłam się zanurzyć w spokój wąwozu Homole (zamykanie grupy na swoje plusy!), zachłysnąć się powietrzem na którymś szczycie, zagapić w pędzące chmury o różnych odcieniach szarości, pośmiać z rozsypujących się stadek owiec,
posmakować żentycy na hali, odetchnąć niewzruszoną ciszą usadowioną w drewnianej ławce przed ikonostasem cerkwi - kościoła w Jaworkach. I zapamiętać w zieleni.
Odpływał maj - czas poprawy matur, egzamniów, klasówek. Odpływał, przemieniając się w czas majówek, wycieczek, biwaków.
Czas wracać. Deszcz wyganiał nas z Krościenka, zasnuwał horyzont mgłami, kołysał do snu. Ale przecież Tropie czekało. Niebo uśmiechnęło się na parkingu przed promem, ja - nad kartą w księdze pamiątkowej, odkrywając własnoręczny wpis sprzed roku.
Kiedy minął? Kogo pytać o to, kiedy minął?