Coś tam wiem na temat robienia zdjęć. Na przykład umiem włączyć i wyłączyć aparat, zmienić baterie, naładować je i zrobić pstryk. Musi wystarczyć.
Pstryk.
Powinnam wytłumaczyć bylejakość fotki, ale nie będę się usprawiedliwiać. Kiedy bowiem usłyszałam, że to dom Heinricha Schliemanna, człowieka, którego nie sposób zapomnieć po lekturze Cerama, coś kazało mi zrobić to zdjęcie.
Podrywało mnie jeszcze nieraz. Choćby na widok slumsów Belgradu dławiących swą rozpaczą. Górskich dróg Macedonii macedońskiej. Na widok skrawka błękitu ujrzanego po nieustannych chmurach, deszczach, asfaltowych wężach szos. Mimozy. Drzewka pomarańczowego.
Karta pomieści wszystko. Także masyw Olimpu w różnych odsłonach.
Przejrzystość wody. Upał. I kamienie - im akurat warto poświęcić więcej niż migawkę. Poczekają jeszcze, mogą sobie na to pozwolić.
Szyba autokaru, szkło w aparacie przybliżają miejsca, które i tak pozostają nieznane. Migają jak liście oliwek i głowy słoneczników na polach, bezwonne, niedotykalne, milczące. Jednak czasem człowiek potrzebuje podładowania baterii i zatrzymuje się na przykład na stacji benzynowej. Wciąga pachnące przestrzenią powietrze, cieszy ucho szumem traw i prawie że dotyka tkwiącej w przedziwnym splocie natury i cywilizacji istoty czasu: tu akurat symbiozy flory, fauny (te ślimaki!) i motoryzacji.
Więc kolejny pstryk - gdzieś w Serbii. Niegdyś dla kogoś te szyby były oknem na świat. A może próbą odgrodzenia się od niego?