- No tak. Wydra.
Pan pod siedemdziesiątkę pokazał nam kupkę srebrnych rybich łusek nad brzegiem zamarzniętego stawu. Spotkaliśmy się po raz pierwszy, wchodząc na teren wokół zbiornika przeciwpożarowego. Pan poszedł w prawo, my - w lewo. Wyczuleni na szmer ptasich skrzydeł, dźwięki łuskających owoce olchy dziobów, stuki dzięcioła.
- Cicho, tu jest kowalik, zrób mu zdjęcie! Tak śmiesznie skacze po pniu!
- Zaraz, nam w obiektywie sikorki. Nie ruszaj się, w tej czerwonej kurtce za bardzo rzucasz się w oczy. Ale i tobie zaraz zrobię zdjęcie. Ta mgła się fantastycznie ściele...
A potem natknęliśmy się na pana. Już zdążył okrążyć staw. Po chwili stojąc w tężejącej mgle, słuchaliśmy obydwoje gawędy o samolotach (nasz towarzysz był oblatywaczem kukuruźników, migów, iryd w końcu), o myślistwie ("daniele to niezbyt mądre są, a łosie, to już szkoda gadać!"), rybołówstwie, o kleszczach, o Mirosławcu, o Polakach w końcu. Staliśmy nad zmarzniętym stawem, w tężejącej srebrzystości, czując wspólnotę miejsca. Pan machnął ręką na południe, pokazując dawny poligon, zatoczył ramieniem koło, mówiąc o zagospodarowanych przez Niemców terenach, na których ćwiczyli żołnierze przed powrotem na front.
Narastajaca ciemność narzuciła moment pożegnania. Podałam panu rękę, którą ucałował - naturalnie i po prostu. Podziękowaliśmy za rozmowę. Poszliśmy do swoich samochodów, by wrócić do domu. Domu wśród nieodkrytych jeszcze przez nas miejsc naznaczonych historią - miejsc do odkrycia na rowerze, w samochodzie, na piechotę. Miejsc do zasłuchania i zapatrzenia. Zauważenia słonek, bielika, wydry i łosia.
A wszystko zaczęło się od uśmiechu. Uśmechnęłam się do pana, kiedy zauważyłam go powtórnie.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- No tak, wydra...