oranje oranje
1498
BLOG

Krajzega czyli dawno nie było w rodzinie pogrzebu!

oranje oranje Technologie Obserwuj notkę 37

Co tam grzebiesz? – pytam Stefana, a on, widzę, gmera paluchami w pudełku po starych bezpiecznikach, na taboreciku sobie przysiadł pod tą całą skrzynką rozdzielczą na piętrze, mruczy coś. Z jeziora właśnie wróciłem, szczupaka i okonie przywiozłem, za kilka godzin Niemcy - Grecja, a Ojciec prąd naprawia! Aż mnie zgięło. – A Biniu gdzie? – pytam i się dowiaduję, że „a gdzieś pojechał, weź ino, włóż te druciki do środka korka, się zawatuje i wkręci”. Jasne, pięć miedzianych drucików wyszarpanych z jakiegoś starodawnego kabla…

Wziąłem korek na wzór, „chwila, zaraz wracam” rzekłem, dygłem się na stefanowy rower i zajechałem do wielkiego takiego składu budowlanego, do Jasia, nieopodal zresztą chaty. Ryby wcześniej włożyłem do wanny cynkowanej, bo mamy taką w ogrodzie, ojca z nożem nad wanną usadziłem, skrob, mówię, jadę po korki. Jasiu był na miejscu, znamy się jak konie stare, niejedną hennę i gehennę razem przeszliśmy i rzec mogę wcale nie na wyrost, że – przyjaciel.

Jasiu jadł akurat nad komputerkiem w kantorku loda, wylazł z niego (z kantorka, a nie z loda), wyszukał mi korki, dał całą paczkę, bo „z prądem nie ma żartów”, zapłaciłem 15 złotych czy 20, poleciłem się Jasia pamięci We Wiadomej Sprawie, ciach do domu. A czerwiec roztaczał wokoło mnie uroki ziemi i nieba. Nogawka nawet w łańcuch się nie wkręciła mimo zlekceważenia dyżurnej klamerki w kolorze zielonym.

Wrócił Binio, nawiózł kiełbas i karkówek oraz „czegotamjeszcze”, ja śmignąłem na piętro do skrzynki wymieniając wszystkie korki. Oni tymczasem siedzieli pod gruszką, jeden skrobał i czyścił moje szczupaki, drugi kroił pomidory, Kropek i Erwira się kręcili licząc, przecież nie bez racji, na kąski ze stołu. A czerwiec roztaczał… i tak dalej. Sypialnia moja wychodzi z piętra na ogród, miałem ich zatem na widoku, Binio zauważył mnie w oknie, piwo przynieś z lodówki, huknął, zszedłem, przyniosłem. Ojciec, że wypije, jak skończy z rybami, my z Biniem - od razu.

W kuchni na stole leżała torba foliowa, zaglądam, a… jest! Prosiłem Binia, żeby podczas zakupów „nie przeoczył największej” i nie przeoczył! 16 złotych na naklejce, wielka flaga biało-czerwona. Co roku zmieniam na maszcie w ogrodzie, co drugi rok olejnicą maszt białą maluję. Bo flaga jest całoroczna, powiewa z jednej strony dla uczniów i nauczycieli z ogólniaka za ogrodem, a z drugiej dla całej ulicy Mickiewicza. Ciach, stara flaga sterana całorocznymi wiatrami zjechała na dół, minuta osiem – wjechała nowa. I od razu wiaterek się zerwał, a ona fru fru fru – powiewała.   

Akuratnie kończyliśmy flaszkę angielskiej gorzkiej, kiedy przyszły w odwiedzinny pani Czesia i kuzynka Bożenna i projjekt grill od razu nabrał rozpęddu. Pojedli, popili, ośćmi pokątnie popluli, pośmiali się, opowiedzieli historyjkę, zebrali się i poszli do domu na mecz. Kropek gdzieś z kleszczem za uchem pocwałował, nie zdążyłem wyjąć, Erwira przysiadła na boku łypiąc przekrwionym lewym okiem, bo się nabawiła kontuzji z Kropkiem w końskie – z jego strony serwowane – zaloty wchodząc.  

Rano wstałem, wyjrzałem przez okno. Flaga pięknie przez noc całą furkotała, przetrzymała ją, patrzę z góry w gaciach samych nieobserwowany: a co się dzieje na podwórku naszym?! A - kręci się Stefan z Biniem od rana i piłę-krajzegę napędzaną „siłą”, o której już tu kiedyś mowa była, odpalić chcą. A silnik w niej taki, że pole w PGR można orać! – Ale odpalaj ją za tą gumową rączkę, metalu nie dotykaj… – słyszę i nic mnie nie tknęło. Ale Binia, jak zeznawał potem, owszem. Widzę Binia, jak żerdką od pomidorów włącza krajzegę, ona buczy, ale nie kręci. No to Binio „cap”, wyjął kabel z piły. Idzie trzy kroki, raptem: „hyc hyc” do góry. Podskakuje.

Kabel rzucił, ułła (po tatarsku chyba) wrzasnął, potem bluzgnął po polsku, wszedł do domu, siadł na kanapie, siedzi blady. Biegnę na podwórko, a tam już zły na nieporadnych synów Stefan zmierza do kabla z historią 50-letnią, by pokazać, że: „a ja jednak przepiłuje, tylko wy się nie znacie”. Jakoś go zawróciłem: „rzuć to Tatuś, herbaty się napijemy, pączka zjemy”. A czerwiec, jak wiadomo, roztaczał nad nami uroki swe.

Binio lekko ochłonął, wziął Stefana w obroty i dalej śledztwo prowadzić: a kiedy ostatni raz włączał Stefan krajzegę, a czy wie, że by Jego-Binia zabiło, a czy już dawno w rodzinie pogrzebu nie było i się nudzi Stefanowi, słowem – nakrzyczał. Stefan zaś ze spokojem, jak w Konopielce, że mniej więcej: „a odpierdulta się ode mnie” i że piłą piłował ostatnio rok temu. Ale nie na Binia takie zeznania! – A mówiłeś, że tydzień temu coś piłowałeś, a zresztą dlaczego korki wyskoczyły?” i tu Stefan powiedział, że niczego nie piłował, bo wyskoczyły, a Binio pytał o piłowanie, a nie podłączanie krajzegi i nie o wyskakiwanie. Jakby się normalnie Hegla naczytał!

Wieczór z tego wszystkiego się zrobił, zrobiliśmy po kolacji flaszkę, potem jeszcze późnym wieczorem z Biniem poszliśmy nad jezioro nieopodal, bo „Dni Miasta” były i na mostku siedział koleś – to zapamiętałem najbardziej – który wieszczył, że koniec świata się zbliża, bo niedługo nastąpi przyjście ponowne Jezusa na świat. I prawdopodobnie już nastąpiło, bo w Kanadzie czy gdzieś mieli relikwię z Krzyża z Golgoty i wyodrębnili z niej Krew, a z Krwi – na bazie materiału genetycznego - sklonowali Jezusa. I że rośnie Jezus w Kanadzie i że świata koniec niebawem, jak było zresztą powiedziane w proroctwach. Amen.

Logiki odmówić mu nie było można (choć Binio: „pierdoli jak potłuczony” rzucił), więc po prostu poszliśmy do domu - spać. Rankiem zaś przyjechał taki pan Janek, co to ze Stefanem zakładają, względnie już założyli Najbardziej Prawicową Partię Polski, mają spotkania, w zasadzie poważają tylko Kaczyńskiego i (mniej, ale zawsze) Macierewicza, niejakie nadzieje pokładają w Mariuszu Mario Kamińskim, a cała w zasadzie reszta – zdrajcy.

No i pan Janek przyjechał rozklekotanym dizlem, że jedziemy na jego działkę nad jezioro takie inne, Binio coś mamrotał, że na ryby, to nie dla niego, no ale – w rezultacie – jedziemy w trójkę. Stefan, łypiąc oczyma (a ja już znam to łypanie) wyprawiał nas chlebem i solą niemalże, do Binia mówię: ja mu kurde ten kabel od krajzegi na wszelki wypadek schowam, bo on zaraz będzie naprawiał, patrz, już śrubokręt mu z kieszeni wystaje, Binio tylko kiwnął głową, 15-metrowy kabel po cichaczu wyniosłem na strych, starą ceratą przykryłem, pojechaliśmy.

W zasadzie niczego (a czerwiec roztaczał uroki swe…) nie złapaliśmy, Binio tylko wziął mój spinning, mówi: załóż mi najcięższą blachę na największego szczupaka, mam zamiar się nie pierdzielić. Założyłem. Schyl się, mówi Binio, gdzie mam pizgać? Pizgaj, mówię, na wprost, na sam środeczek jeziora! Binio pizgnął. Patrzę, żyłka z mojego amerykańskiego kołowrotka się wywija, wywija, szumi, blacha leci, przestało. Koniec. - Co się stało? – pyta Binio. Patrzę: wyrzucił całą żyłkę, nie była zamocowana na końcu do kołowrotka. – Binio, kurwa, powinieneś w rzeźni pracować, tam by ci młot dali i byś byki tonowe po łbach napierdalał! – mówię. – Widzisz, na drugim brzegu ten facet na traktorze jedzie, patrz, przystanął, oko mu wybiłeś chyba!

Binio pomruczał, że pedalski mam sprzęt i zabrał się za łapanie płotek.   

W końcu wróciliśmy, po południu, do chaty. Z lekkim niepokojem, nie powiem. Wprawdzie czerwiec roztaczał, ale Stefan z braku kabla mógł sztukować. Wjeżdżamy na podwórko. Cisza. Ale - coś szura. Wyłania się Stefan: umorusany, w starym moro, źdźbła mu sterczą, uświniony z lekka, miotłę brzozową dzierży, obok Kropek zadowolony, ale też uświniony. Ojciec nawet się nie przywitał, sami se-skrobcie, rzucił przez ramię i niby zamiata. Przez 6 godzin we wszystkich zakamarkach piwnic, przybudówek, schowkach i kącikach szukali z Kropkiem kabla do naprawy. Nie znaleźli. Obraził się (ale nie dlatego, że schowaliśmy, tylko dlatego, że nie znalazł).

Rano pojechaliśmy znowu do składu, wzięliśmy odrąbane przeze mnie wtyczki na wzór (jedna pięcio, a druga czterożyłowa), dołożyli nam 12 metrów nowego przewodu, Stefan już rano był rubaszny na to wszystko, w nocy cholera mu widać minęła, dajcie tylko ten stary kabel – mówi. A po co? A on, że go oskrobie („abo to ja czasu nie mam?”) to zawsze z pięć kilo miedzi i „się sprzeda”, będzie na flaszkę tej jego Prawdziwej Partii Prawicowej jak będzie zebranie pod gruszką. - Ale ja go porąbię – mówię po chwili, kiedy już mi mowa wróciła. – Możesz rąbać – mówi Stefan i się śmieje. A czerwiec roztaczał uroki swe.   

oranje
O mnie oranje

Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś. Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie