Bryknę się dziś na Grafton, okazja jest, bo jak wiecie albo i nie – bo skąd ?– do Dublina pofatygował się prezydent Poznania. W pubie wieczorem będzie miał spotkanie z kibicami irlandzkimi, jutro otworzy jakąś wystawę fotografii kibolskiej, w przerwie spotka się z prezydentem Republiki i później z Lordem Mejdżerem Dublina.
Nie za bardzo wiem, jakie jest zainteresowanie tym spotkaniem, ale znajomi na wieść ową stwierdzali, że to miły gest, choć denerwuje ich niemożebnie fakt, że Irlandia została zapamiętana wyłącznie z kibicowania, a nie z gry w piłkę i że czują się tym samym jak przedszkolak, który dostaje lizaka „za udział”.
Wdałem się bowiem przypadkiem w ekipę koleżków z Cabry, impreza była dość konkretna i z wersalem niewiele wspólnego mająca, zeszło na ten cały Poznań, oni mówią, że nie wiedzieli, że to takie wielkie miasto, a jeden nawet słyszał, że stolicą było, a drugi, że jacyś królowie Polski gdzieś w Poznaniu leżą… - ot, takie mi rzeczy mówili, coby się pochwalić, a i przy okazji mi przyjemność zrobić.
I tak jakoś wisiała historia w powietrzu, więc dalej oni do mnie, że Irlandia sroce też spod ogona nie wypadła, że „Kromwel-heretyk” (jak mawiał pan Zagłoba), że rozmaite Rules, IRA, Bobby Sand i Powstanie Wielkanocne.
Kiedy jednak chciałem podrążyć czy to Cromwella czy bliższy już rok 1916, to okazało się, że chłopaki nic nie wiedzą; obracają się w świecie haseł, z którymi mniej więcej coś się wiąże, ale co – to już za bardzo nie wiadomo. I niebawem nocne spotkanie zmieniło się w rodzaj quizu dla mnie: co też ja mogę wiedzieć o Irlandii.
Trochę napity już byłem, więc początkowo nie zrozumiałem motywów. Z bitwy na wiadomości jednak wychodziłem zwycięsko, bo jak większość (tak myślę) Polaków wybierających się kiedyś do Irlandii poczytałem o jej historii, zainteresowałem się układami, wtrybić się chciałem w sposób ich myślenia, a wszystko po to, by mnie samemu było lżej. Oni trochę oklapli, bo rzeczywiście: danych o historii Irlandii miałem więcej niż cała ich grupa. Z datami i nazwiskami. I raptem wszystko się odwróciło.
- Te „Pola Arheny”, które śpiewaliście na meczu w Gdańsku, wszyscy to znacie? – zapytałem, a oni, że jakie „Arheny”, nie żadne „Arheny” tylko Pola Athenry i dawaj – śpiewać. No, to pytam dlaczego właśnie to śpiewali, a oni (już bez książkowych informacji) relacjonują pieśń samą, że wielki głód był i tak dalej. No, to pytam ile takich pieśni mogliby zaśpiewać ot tak – na pstryk. Ale pieśni, które zna i przedszkolak i gospodyni domowa i dyrektor i nawet takie chłopaki z Cabry.
No to oni się zaśmiali i rzekli, że z 50, a może i ze 100. I dalejże wymieniać, ale nie tytuły, tylko nazwy poszczególnych zespołów irlandzkich, które parają się pieśnią – jakbyśmy to w Polsce powiedzieli – patriotyczną. I tłumaczą mi, że one wciąż są żywe, że każdego dnia są śpiewane spontanicznie w tysiącach pubów (jakbym nie wiedział) i w telewizji, że dzieci w przedszkolach śpiewają i ludzie znają po kilka zwrotek każdej z nich.
- Nie wiem, czy my w Polsce mamy pięć takich pieśni, które powszechnie są znane, ba – hymn państwowy znany jest jedynie jednozwrotkowo – przyznałem, a oni mi na to, że może i doktorami historii uniwersyteckiej to nie są, ale śpiewać naród o swojej historii potrafi i tym samym uznają, że przegrałem quiz, bo żywa pieśń to coś znacznie lepszego i bardziej pożywnego niż książka z sucharami.
Po namyśle przyznałem rację – "płomień rozgryzie malowane dzieje, skarby mieczowi spustoszą złodzieje, pieśń ujdzie cało".
Tyle, że w Polsce nawet pieśń cało nie uszła.