Zdjęty trwogą stałem kilkanaście lat temu przed pięciometrowym, co najmniej, posągiem jakiegoś mezopotamskiego czy inkaskiego boga. Nie wiem, czy się pomylę, gdy napiszę, że nie był to „posąg boga”, ale wręcz sam, we własnej osobie, bóg ówczesny. Nie przed wizerunkiem przecież składano ofiary z ludzi; w tamtych wierzeniach nie był to kawałek granitu tylko bóg w swojej istocie.
To było niesamowite: uświadomiłem sobie, że wyrwano go ze swojego miejsca, gdzie tkwił przez stulecia, gdzie odbierał hołdy i pławił się we krwi, że wpakowano go jak King Konga na statek, przywieziono do Europy i zaczęto pokazywać gawiedzi za pieniądze na jarmarku. A on, w swej boskiej postaci, pozostawał niewzruszony zarówno wtedy jak i teraz.
Tamtego boga spotkałem w Amsterdamie, a wspomniana na początku trwoga towarzyszy mi do dziś przy oglądaniu jakiegokolwiek, najmniejszego nawet klamocika w najbardziej zapadłym muzeum. Ba, kamień na moim polu, jeden, drugi, piąty, wielekroć wzbudzał we mnie lęk; że on taki niby kamień do procy, a przecież pamięta milion lat. Zastanawiałem się też dzieckiem będąc czy w środku kamienia jest ciemno. Poważnie.
A co dopiero przerdzewiała rzymska sprzączka, stara moneta "poniemiecka" czy rozkopany na Ostrowie Lednickim grób kobiety, która mierzyła 220 cm...
Nie inaczej jest w muzeach biologicznych, by tak rzec. Widząc w pierwszym lepszym, nieomal odpustowym „muzeum morza” na polskim czy innym wybrzeżu szkielet ryby, już nawet nie wymarłej, ale głębinowej-niedostępnej zastanawiam się co też ona tam w ciemnościach widziała, dlaczego Bóg albo ewolucja mordę jej wykrzywili, jakie ciśnienia znosiła i takie inne. Naprawdę, jeśli idzie o muzea, to zadowolę się byle czym.
Będąc w Cork niedawno trafiłem na rybny targ; tam mną targnął widok martwej ryby, zdjęcie zamieszczam.
– Gdzieś ty bidulo pływała, dlaczego tak nierozważnie, dlaczego nie postanowiłaś być zatruta, w którym momencie sprytu ci zabrakło, jak się ciebie w końcu zjada? – takie pytania stawiałem bezimiennej, zauroczyła mnie swoją brzydotą, nie spytałem nawet o cenę, a zaraz potem zawstydziłem się wobec sterty śledzi w beczce.
Bo wyobraziłem sobie, że one wołają cienkimi głosikami: - A my? A my, to co? Gorsze? Nas zjadasz bezrefleksyjnie, a przed tym dziwolągiem się modlisz!
Tak krzyczały.
Nie tak dawno koleżka remontował mieszkanie w Dublinie, zrywał podłogi, wylewał betony, więźbę nową stawiał. Przychodzi i mówi, że pod podłogą znalazł różne śmieci, ale może mi się spodobają: wysypał na podłogę opakowania po nieistniejących papierosach, zapałkach, kwity z pralni i notesik-kalendarzyk. W notesiku na okładce: 1939. Właściciel (na trzeciej stronie, ołówkiem): Mary.
Cały pusty nie licząc kilku wpisów. 31 sierpnia: "odebrałam sukienkę". 1 września: "byłam w kinie". 18 września: "duże zakupy, deszcz".
I tyle.