Siedziałem już trzecią godzinę w najgorszym nastroju, brzęknął dzwonek, drzwi się rozsunęły, w windzie pojawił się Sławbaum. Zrobił kroka, przyczesał się odruchowo, jak aktor przed wejściem na scenę mimowolnie wskazującym palcem sprawdził jeszcze dyskretnie czy aby rozporek zapięty, zrobił drugiego kroka. Charakterystycznym było zresztą, że on nie chodził. Robił kroki i tak jakoś się przemieszczał. Rozejrzał się dobrotliwie, wkroczył do Batterie IV, zdjął rękawiczkę, wyciągnął do uścisku dłoń, siadł.
– Wiesz co jest najgorsze w starości? To, że młodość nie mija… - zagaił. Nie doczekał się odpowiedzi, wezwał więc krótkim gestem szczura zza baru, zamówił i rzucił w moją stronę: - Że też człowiek nigdy nie wie, kiedy trafi do Enklawy… – ale nie słychać było w tym zdaniu żadnej skargi. Sławbaum wyglądał na zadowolonego.
Zwyczaj milcząco-ponurego stawiania dżinu przed klientem kelner musiał gdzieś podpatrzyć, bo moim zdaniem, sam tego nie wymyślił. Podchodził przepasany brudną szmatą, oczka się szczurowi świeciły, stawiał i bez słowa znikał za ladą w strefie Nombakele. Krzyż-Toporska odsuwała się z niesmakiem od stolika na sam jego widok i chyba właśnie dlatego w końcu wyrobiło się, że to ja zamawiałem kolejki w jej i swoim imieniu.
Mnie szczurek brzydził nie mniej, ale pić się chciało przez cały czas pobytu w Enklawie i nie zawsze można było zwrócić się o przysługę do Olszewskiego czy Sławbauma. Oni pojawiali się wtedy jeszcze bardzo rzadko, a jeśli już byli, to opowiadali coś bezładnie jakby świeżo wyszli ze śpiączki. Zwyczajna, na początku pobytu, rzecz.
Przy okazji: Ruscy i cała Cyrylica siadała w strefie Mount Bouet; olbrzymi kryształowy żyrandol złożony z miliona części zwieszał się nad ich głowami, zawsze co najmniej piętnaście stołów było do ich dyspozycji i krąg światła wyznaczał granice ich dominium. Osobiście lubiłem Cyrylicę i niekiedy – z braku swojaków – wchodziłem do ich strefy, dosiadałem się i śpiewaliśmy frontowe piosenki albo spieraliśmy się o Kołczaka. Zaproszeń jednak do żadnej ze stref nie mieliśmy nigdy.
– I to jest właśnie znakomity pomysł, choć niestety, nie nasz… – uznała kiedyś Krzyż-Toporska, jak już zaczęła mniej więcej kojarzyć o co chodzi w Enklawie. Przysunęła krzesło do Olszewskiego, splotła palce, przechyliła na bok, uwiesiła się na jego ramieniu i zapatrzyła w sufit. Olszewski, jak na urodzonego w Paryżu chłopaka z dobrego domu przystało, smyrał ją potakująco palcem wskazującym po obojczyku.
– My możemy gdzie chcemy, oni do naszej strefy nie mogą! Zbytnio im wszystkim w głowie kotłują się przestępstwa na tle obyczajowym, są jak owieczki z pięcioma nóżkami, jak protestanci z Belfastu, zupełnie jak mój taki jeden cyniczny bratanek z Poznania, przez litość nie wspomnę… - podniosła palec do góry, zakręciła nim kółeczko, a potem wskazała neon umieszczony nad stolikiem: „Batterie IV”. Bo tak się akurat nazywała nasza strefa w Enklawie.
We wszystkich strefach przyjmowano nas z akceptacją, ale bez zbytniej emfazy. Tajemnic przed nami nie kryli, porażkami nie epatowali, ze dwa razy nawet, pod moją nieobecność, uratowali Krzyż-Toporskiej dupę w bijatyce ze strefą Olumi. O co poszło? Nie mówili, ale z pewnością nie o nią. Tak w ogóle Enklawę Lequervile tworzyło siedem czy osiem stref ogólnodostępnych, wszystko pod jednym dachem, ale na kilkunastu poziomach. Dla Krzyż-Toporskiej i dla mnie było jasnym, że funkcjonują obszary ukryte, strefy chwilowo lub dozgonnie niedostępne, a podlegające jakimś szczególniejszym nadzorom.
Tymczasem zgodziłem się ze Sławbaumem, że młodość w starości nie mija i że jest to okoliczność - poza Enklawą – dość męcząca, a i mocno myląca.
– Mam w takim razie zagadkę w trybie Enklawy. Traktuj zresztą jako kolejny test. Gotowy? – spytałem. Skinął uprzejmie w moją stronę.
- Jeden taki koleś wszedł na blogosferę - powiedziałem. Upił łyka swojego dżinanasa, bo dolewał soku ananasowego z puszki, skrzywił się, po chwili pytająco podniósł na mnie wzrok. – Wszedł, pokręcił się i znalazł koleżankę z podstawówki. Gadali, gadali, doszli do wniosku, że 30 lat temu byli zakochani i że miłość im nie minęła.
- Interesujące… - uśmiechnął się Sławbaum.
- A żebyś wiedział, bo to o twoją młodość na starość albo odwrotnie właśnie chodzi. Pojechał do niej w kieleckie, bo tam reklamowała w blogosferze swoją agroturystykę. Pojechał autostopem, bo był na liście ENA w związku z bankructwem jego firmy…
- Czym kolega był uprzejmy się trudnić?
- Kradł drzewo po lasach i potem sprzedawał europalety – wyjaśniłem.
- Ładny grosz – ocenił Sławbaum. – I co w Kieleckiem?
- Dojechał autostopem na tę jej wioskę, ale zmitygował się, że nie będzie ładnie tak znienacka i na dodatek bez prezentu…
- To są niestety destruktywne nawyki spoza Enklawy, echhh, już mi go żal… – westchnął Sławbaum.
- Poszedł do GS-u. Miał ostatnie 20 złotych. Kupił trzy wina i osiem złotych mu zostało.
- Dlaczego trzy?
- Dwa na wymianę, bo przed sklepem siedzieli niedopici chłopi.
- Aha, rozumiem. Barter.
Kiwnąłem głową.
- Przynieśli mu w zamian worek owsa i worek marchwi pastewnej.
- Zgodził się?
- Jasne, bo ona na blogosferze pisała, że mieszka w agroturystyce i ma koniki i króliki.
- A co miała?
- Komornika, czterdzieści dwa lata old i padłe z głodu zwierzęce trupy.
- Owsem pogardziła? I marchewką?
- Wygoniła go. Popłakała się na dodatek. Butem za nim rzuciła. No i sam powiedz, młodość to w starości czy starość w młodości?!
- Jak wypili to trzecie wino, to miałem rację – odparł Sławbaum, za plecami nam zadzwoniło, drzwi się rozsunęły i do strefy Batterie IV zaczęły zbliżać się jakieś dwie postacie.