oranje oranje
1346
BLOG

Dzikość serca i złoty łańcuch w Rotterdamie

oranje oranje Technologie Obserwuj notkę 30

Nie wiem jak jest dzisiaj, ale na początku lat 90-tych to właśnie Rotterdam był najbardziej „tureckim” miastem w Holandii. Mieszkając i pracując w orbicie Amsterdamu nie miałem większych czy mniejszych interesów w tamtym mieście, ot – raz byłem w zoo, raz przejazdem, raz na meczu na Feyenoordzie. Pewnego jednak dnia ekipa tureckich Kurdów (z którymi robiłem najnowocześniejszą na świecie hydroponię) zaprosiła na wieczór do siebie, do Rotterdamu właśnie.

Warto podkreślić, że były to czasy Pierwszej Wojny w Zatoce, George Bush wysłał na pustynię prawie 700 tysięcy żołnierzy, „Pustynny Miecz”, generał Schwartzkopf, „Nagły Grom”, te rzeczy. Faceci, do których jechałem w gościnę do Rotterdamu (co do jednego wąsaci kibice Galatasaray), mieli jednak swój punkt widzenia na wojnę z Saddamem. I choć wcześniej codziennie opowiadali o zbrodniach Husaina, o tym, że Kurdowie są mordowani gazem i napalmem, to teraz stanęli na stanowisku, że nic Zachodowi do ich konfliktów, nic Ameryce do ich wojen, Bush to Szatan i w ten deseń.

 Nie miałem – umówmy się – szczególnie wyrobionego zdania w temacie; ich optyka „nasza wojna – nasza sprawa” dawała się zaakceptować, zresztą przecież jadąc w gościnę nie będę się wykłócał o racje amerykańskiego prezydenta, historyczną przynależność Kuwejtu czy dzielił kurdyjski włos na czworo. Poprosiłem tylko, żeby mi więcej dupy na przerwach w robocie nie zawracali, że Saddam znowu bombarduje kurdyjskie wioski.

No, ale nic, jestem w Rotterdamie, zawieźli mnie najpierw do mieszkania, które w 15 osób wynajmowali; na parterze salon z kuchnią, dwa piętra pokoików, wewnętrzna klatka schodowa, kominek, obok kominka plakat wspomnianego już Galatasaray, paluchami pokazywali Romana: „Koseczki, Koseczki”, żeby mi przyjemność zrobić. Zorganizowani byli w jasną strukturę: za dom hurtem płacił gruby Turek z łańcuchem, który był właścicielem całej ekipy i to on każdego miesiąca odbierał kasę zarobioną przez nich wszystkich w hydroponii. Potrącał czynsz, odliczał prowizję, dzielił resztę, wypłacał na łebka. Przynajmniej w papierach nie siedzieli.

Turecka dzielnica Rotterdamu późnym weekendowym wieczorem, to był wtedy dość konkretny klimat; gorąco było, więc ulice roiły się od „młodzieży”, przenośne magnetofony tłukły ich hiciory, czułbym się nieswój ewidentnie, no ale przecież szli ze mną, to czułem się nieswój skrycie; tu na kebab zajdziemy i gołąbki w liściach z rabarbaru, a tu pogramy sobie w bilarda. W bilardziarni na mój widok gra ustała przy pięciu stołach, ale zaraz wrócili do rozgrywki uspokojeni jakimiś znakami zza moich pleców. Raz po raz dochodził wprawdzie z kąta wzrok jednego czy drugiego, wzrok wrogi i dziś bym powiedział dziki, ale, jako się rzekło, miałem immunitet.

Pamiętam swoje osłupienie widząc, że im wcale nie chodzi o żadną grę; pukali w kulki bez większego sensu, poszturchiwali się przy uderzeniach, niecierpliwym ruchem ręki potrafili zdemolować rozgrywkę po nieudanym odbiciu, zasad żadnych nie było, nikt nie potrafił przegrywać, ale też nikt nie potrafił wygrać, muzyka napierdzielała, wszyscy jarali szlugi, ktoś wchodził, ktoś wybiegał, kłębiło się. Wzruszyłem ramionami, nie moja bajka, pomyślałem, niech grają jak chcą, niech rządzą się jak chcą.

Odprowadzili mnie do auta, podziękowali za wizytę, ja za okazaną gościnność, uśmiechy, poklepywania, wsiadłem, ruszyłem do A’damu.

W poniedziałek wchodząc do firmy nadziałem się na zgęstniałą, jak to mówią, atmosferę jątrzącego milczenia i jawną maskę wrogości. Co się stało? Ano zwrócili się do szefa (Holendra) o to, żeby zmienić przerwy w firmie, bo akurat mają ramadan, w związku z czym muszą więcej czasu poświęcać modlitwie. Tom postukał się w głowę, wygonił ich do roboty, a oni właśnie siedzieli i kombinowali, co dalej. Na to wszedłem ja, ale wszedłem nie jako ja-gość z przedwczoraj, tylko jako człowiek-giaur i stąd cały pasztet. Śladu nie było sympatii z soboty, na nic też było tłumaczenie (bo przecież musiałem z nimi pracować), że nie mam nic wspólnego z decyzją szefa.

Trzeba było dopiero wezwać wąsatego Turka ze złotym łańcuchem, ten przyjechał, zrobili sobie spotkanie w jadalni, nawrzeszczeli na siebie, wrócili niechętnie do pracy. Islam to inny świat, nie zrozumiemy go. Przynajmniej ja dotychczas nie zrozumiałem.   

oranje
O mnie oranje

Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś. Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie