Ortodoks Ortodoks
1508
BLOG

Seaman ma problem z PKB. Nie tylko on zresztą.

Ortodoks Ortodoks Polityka Obserwuj notkę 25

Legendarny już bloger Seaman określił się dzisiaj "ekonomistą z bożej łaski" (nic w tym złego, cała ta współczesna "ekonomia" to jeden pic) i podzielił się swoją intuicją, że to całe PKB, co rzekomo w Polsce rośnie, to jakoś tak dziwnie rośnie, bo wszyscy (no, prawie) dookoła biednieją. I że coś z tym musi być nie tak. Padały nawet w komentarzach odważne tezy, że np "PKB poniżej wartości X to już realnie recesja". Ale dlaczego X? Z czym to zjeść? I jak to zjeść? Tego nie wiadomo. Wiadomo tylko, że coś tu nieładnie pachnie.
I słuszną ma intuicję Seaman, niemniej nieświadomie (chyba) brnie w rozważania na temat tego czy całe to polskie PKB to jest fajne, czy jednak nie za bardzo. Umknęła Seamanowi jedna zasadnicza możliwość. Taka mianowicie, że to... bez znaczenia.
Wklejam więc tekst na temat PKB, który to teks napisałem kilka miesięcy temu i umieściłem w innym miejscu. To dla wszystkich, którzy na własną zgubę (dlaczego na zgubę, o tym na końcu tekstu) podejmują się dywagacji na temat PKB.
 
Produkt Krajowy Brutto. Te trzy słowa mówią to co najważniejsze o gospodarce danego kraju. Nie ulega wątpliwości "z czym się to kojarzy" przeciętnemu zjadaczowi chleba. Duże PKB = dobrze, małe PKB = źle. Wzrost PKB traktowany jest jako miernik rozwoju, spadek jako "zwijanie" się gospodarki. Więcej niż jeden pod rząd ujemny pomiar PKB uznawany jest wręcz za recesję.
Podobnie, jak na przykład podatek dochodowy, wskaźnik PKB uznawany jest jako stały element krajobrazu. W świadomości obywateli istnieje przekonanie, że istnieje on "od zawsze". Tymczasem PKB jest wynalazkiem nieco tylko młodszym niż rzeczony PIT. Żyje na świecie jeszcze całkiem sporo ludzi, którzy powinni pamiętać świat bez PKB.
Można by rzec, że PKB posiada status pojęcia kultowego. Stanowi ono punkt odniesienia dla praktycznie wszystkich analiz makroekonomicznych. Wg jakiego kryterium ocenia się, czy dług danego państwa jest wysoki czy niski? Wg stosunku tego długu do PKB. Wg czego określa się, czy kraj X jest bogatszy, czy biedniejszy od kraju Y? Porównując ich PKB.
PKB jest fundamentem języka makroekonomicznego. Każdy szanujący się ekonomista po prostu musi w swoich opisach rzeczywistości odnosić się do PKB. Posługują się nim wszyscy. Socjaliści, kapitaliści, neoliberałowie itd. W zasadzie, poza wąskim gronem oszołomów, zasadność takiego traktowania PKB jest uznawana za oczywistą. W Polsce chcąc zaatakować czyjeś pomysły powtarza się jak mantrę, że "to negatywnie odbije się na PKB". Takim argumentem może się posłużyć zarówno Piotr Ikonowicz jak i Janusz Korwin-Mikke, aby już uchwycić wszelkie skrajności.
Tymczasem PKB jest swoistym rodzajem "politycznej poprawności ekonomii". Także dlatego, że rodowód ma podobny.
 
Jednym z kluczowych twórców pojęcia, a w zasadzie bezpośredniego poprzednika PKB, był znany keynesista Simon Kuznets. Rzecz miała miejsce podczas "walki z kryzysem" lat 30-tych, kiedy to Kongres oczarowany "nową ekonomią Keynesa" postanowił jakoś bogactwo zacząć mierzyć. PKB miało niby pokazywać przyrost (lub spadek) zamożności kraju w czasie, ale jego kryteria zostały stworzone iście po keynesowsku. Czynniki brane pod uwagę przy jego obliczaniu powodowały, że od razu było się czym pochwalić. Wystarczy spojrzeć na wykres pokazujący składowe wzrostu PKB, w tym przede wszystkim "wydatki rządowe". Do tego warto sparzyć wykres z wykresem długu publicznego, by zauważyć skąd się owe "wydatki rządowe" brały. Wówczas jednak zostało to rozegrane w ten sposób, by zbędnych pytań nie było, a ponieważ wojna, która wkrótce nadeszła wywindowała USA do pozycji potęgi światowej nie było to dla Amerykanów najważniejsze. W powojennym ładzie USA bogaciły się tak czy inaczej, a że liczono dalej PKB to już inna historia. Najgorsze, że z czasem PKB przestał być "jakimś tam wskaźnikiem", dość instrumentalnie traktowanym. Stał się za to wyznacznikiem wszystkiego, swoistym ogniem jaskini platońskiej, od którego odbija się cała gospodarka.
 
To jednak stare dzieje. Warto jednak zrozumieć skąd bierze się PKB u nas, w Polsce. Bez tego zrozumienia jakiekolwiek dyskusje ekonomiczne są dyskutowaniem po próżnicy. Impreza UEFA Euro 2012 to świetny moment, by przyjrzeć się temu i owemu.
 
Zacznijmy od tego, że w istotny sposób, czym bez żenady chwalą się politycy rządzący, budowy stadionów spowodowały wzrost PKB. Stadiony jak stadiony. Całkiem ładne i dość funkcjonalne. I przede wszystkim horrendalnie drogie. Prawdę mówiąc z punktu widzenia PKB... im droższe tym lepiej. Problem w tym, że gdy Kowalski zapłaci milion za samochód wart sto tysięcy, to nie oznacza wcale, że Kowalski stał się bogatszy o milion. Stał się on wręcz biedniejszy o dziewięćset tysięcy, bo tyle przepłacił. Ile przepłacono za polskie stadiony? Tego nie wie nikt, bo też aby obliczyć ich wartość należałoby je wycenić metodą dochodową (porównawcza czy odtworzeniowa niewiele tu dadzą). Widząc początki ich funkcjonowania można stwierdzić, że nakłady na stadiony nie zwrócą się właścicielom (głównie gminy) nigdy. No, może za sto lat. Przypominam jednak, że sto lat temu nie było nawet Polski, a kolejne sto nie było nawet Niemiec i tak dalej. Jeśli uznamy, że coś się zwróci za więcej niż powiedzmy trzydzieści lat, to możemy przyjąć, że nie zwróci się nigdy.
Czy Polska zatem od tych stadionów jest bogatsza? Bynajmniej. Wydatki na nie to zwykły zbytek, który majątek Polski obniżył. Tak samo jak zakup drogiego wina do obiadu uszczupla budżet domowy. A że niektórych stać na takie uszczuplenia to inna sprawa.
 
Podobnie rzecz się ma z całą masą "inwestycji", które nigdy się nie zwrócą, ani nikomu nie będą nigdy służyły. Ciekawe było zwłaszcza wydanie paru milionów złotych na... płachtę brezentu przykrywającą obciachowy wykop ziemny przy stadionie wrocławskim. Na okoliczność mistrzostw postanowiono, by uniknąć "wiochy", taką płachtę uszyć. I te parę baniek również wpłynęło na wzrost PKB. Tego że od płachty bogactwa nie przybyło tłumaczyć już raczej nie trzeba?
 
Ale skoro już przy dziurach jesteśmy. Kojarzy się z tym wszystkim taka analogia, że gdyby Kowalskiemu płacić najpierw za wykopanie dziury, potem jej zasypanie, i tak w kółko kilka razy, to każdy ten wydatek dodałby się do PKB. Podobnie jak zwiększyłyby PKB wydatki na... zburzenie euro-stadionów. Chore? To jeszcze nie wszystko, ale o tym za moment. Trzeba bowiem przypomnieć, że ową przysłowiową "dziurą" jest każdy wydatek, który jest ponoszony niezależnie od relacji popyt-podaż. Dajmy na to płacenie urzędnikom państwowym też podnosi PKB, choć dalibóg bogactwa od tego nie przybywa, no chyba że urzędnikom. Funkcjonuje też cała masa branż, które w warunkach wolnego rynku poszłyby z torbami, a dostają one pieniądze tylko dlatego, że chce tego państwo - pośrednio lub bezpośrednio. Są też branże pośrednie, jak na przykład nauczycielska. Nauczyciele byliby na pewno i na wolnym rynku, lecz dziś, w dobie przymusu edukacyjnego, jest ich znacznie więcej niż potrzeba, nie wspominając o ich żenującej efektywności. A płaci się im podnosząc PKB. Szacuję na gorąco, że kilka milionów ludzi w Polsce zarabia pieniądze (podnosząc PKB) albo w ogóle nie tworząc żadnej wartości dodanej, albo tworząc ją w stopniu nieadekwatnym. Nauczyciele, urzędnicy, bankowcy, ubezpieczyciele, pracownicy fabryk państwowych, politycy, artyści etc.
 
Wszystko to przypomina przelewanie z pustego w próżne i udawanie, że czegoś od tego przybywa (oprócz odcisków). Rzekłem, że to chore i zawiesiłem wątek. Teraz do niego wracam. Żeby to bowiem było jeszcze tak, że rzeczywiście w koło kręcą się te same pieniądze. Sęk w tym, że nie są to te same pieniądze. Właściwie to nie są w ogóle żadne pieniądze, a puste, wydrukowane papierki. Otóż "inwestycje rządowe" będące składową PKB pochodzą w ogromnym stopniu z kredytu. Kredytu, który rząd zaciąga u obywateli, czyli koniec końców sam u siebie. Czyli drukuje pieniądze. PKB nie odcedza wzrostu od długu. Sto złotych wydane wzmacnia PKB, nawet jeśli tej stówy nie było, a została właśnie wydrukowana. Dług publiczny Polski (w uproszczeniu suma wszystkich deficytów budżetowych) wynosi blisko bilion złotych. Dług prywatny obywateli pewnie drugie tyle. Teraz odejmijcie te wartości od wzrostu PKB za ostatnie dwie dekady i zobaczcie ile z tego zostało. I to nawet nie uwzględniając inflacji.
 
No właśnie, inflacja. PKB niby uwzględnia inflację. Problem tylko, że tą urzędową. A ta urzędowa inflacja to wskaźnik tak samo uczciwy jak samo PKB. Nie ma co wchodzić w szczegóły, ale każdy chyba zdaje sobie sprawę, że inflacja rzędu paru procent to fikcja.
 
Mamy więc w PKB z jednej strony wydatki bez sensu, takie które majątek pomniejszają, a nie powiększają, z drugiej są to często wydatki na kredyt, z trzeciej nie uwzględnia się realnej inflacji. Gdy wiadomo, że oficjalny wzrost PKB wynosi powiedzmy trzy procent, to już sama ta wartość pozwala wątpić, czy ten wzrost w ogóle jest. Bo te parę procent to zwyczajnie margines błędu przy wszelkiego rodzaju wyliczeniach. Jeśli odjąć od niego patologiczne wydatki na dziury w ziemi, zbilansować to z długiem publicznym oraz inflacją, to niemal na pewno okaże się, że PKB nieustannie od wielu, wielu lat... maleje. I to drastycznie.
 
Czy coś z tego wynika? Czy wynika z tego, że biedniejemy? Gdyby taką czystą definicję PKB przyjąć to tak - biedniejemy. Tylko że to nadal jedynie wskaźnik "produkcji", a nie "bogactwa". Czyli niekoniecznie ma się do wzrostu czy spadku majątku. Majątek zresztą to kwestia względna. Posiadając Mercedesa w Polsce jest się dość bogatym, ale tego samego Merca mieć w Somalii to inna bajka. Jeszcze inna w dajmy na to Moskwie. W zasadzie w gospodarce wolnej i realnej PKB można by było w ogóle nie liczyć, tak jak nie liczono go całe tysiąclecia.
PKB można by nawet w gospodarce nie wolnej (jak dziś) spokojnie odstawić ad acta i przestać je liczyć. Ewentualnie liczyć je, ale raczej na akademickie potrzeby, a nie po to by "agencje ratingowe" na jego skutek inwestowały lub wycofywały kapitały z konkretnych krajów. Tylko że nie po to się je wprowadzało, by teraz wyprowadzać. To się możnym tego świata zwyczajnie nie kalkuluje.
Żeby było jeszcze zabawniej, to w gospodarce, w której - czysto hipotetycznie - każdy mieszkaniec produkuje nawet bardzo dużo, ale wyłącznie na własne potrzeby (nie na handel), to PKB będzie zerowe. Nawet jeśli jednocześnie ci wszyscy ludzie będą się realnie bogacić produkując na własne potrzeby coraz więcej dóbr.
 
PKB pochodzi więc z natury rzeczy z języka fałszywego. Wchodząc w polemikę przy użyciu argumentu wskazującego na wzrost/spadek PKB oddaje się w całości pole lewicy. Rozmawiając jej językiem nie sposób dyskusji wygrać.
 
Jeśli uzna się, że tylko wzrost PKB oznacza "dobro", a jego spadek "zło" staje się w narożniku i przyjmuje ciosy. Sama konstrukcja wskaźnika PKB skutkuje tym, że wprowadzenie z dnia na dzień gospodarki realnej i wolnej, w miejsce fikcyjnej i socjalistycznej, musi skończyć się spadkiem PKB. Po prostu musi.
 
Bynajmniej nie będzie to oznaczało "zła". Co więcej, wcale nie jest tak, że ów "spadek PKB" w wolnej i realnej gospodarce byłby krótkoterminowy. Że zaistniałby tylko w momencie "oczyszczania gospodarki", a potem już tylko by rósł. Byłoby bowiem tak, że po wprowadzeniu gospodarki realnej i wolnej PKB raz by spadało, raz rosło, nie stanowiąc istotnego odzwierciedlenia wzrostu/spadku bogactwa kraju. Bo też wcale nie to on pokazuje dziś, o czym było już wyżej.
 
Znacznie wartościowsze, choć nie idealne, byłoby liczenie nadwyżek handlowych w handlu z zagranicą. To pokazuje przynajmniej gdzie jakiej wartości dobra się produkuje i sprzedaje. I jeśli się więcej produkuje i sprzedaje niż kupuje, to znaczy że najpewniej akumuluje się kapitał, czyli powiększa majątek. Tymczasem w Polsce bilans handlowy z zagranicą jest tragiczny. Od "zawsze" więcej się z zagranicy sprowadza niż eksportuje. Aby taki bilans utrzymać na dłuższą metę trzeba się albo nieustannie zadłużać, albo wyprzedawać "srebra rodowe". W Polsce i się zadłuża, i wyprzedaje.
 
A dlaczego tak jest? To już temat na zupełnie inną opowieść.
Ortodoks
O mnie Ortodoks

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka