ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE
169
BLOG

Quasimodo 4 (zakończenie części pierwszej)

ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE Kultura Obserwuj notkę 0

Nie podejrzewałem go o ukrywanie takiej ilości oskarżycielskiego wzburzenia. Był podniecony i nieprzytomny z wściekłości. Dla uspokojenia, nie kontynuując niebezpiecznego wątku, dyskretnie tylko mówiąc, że zdarzają się wyjątki, ludzie wiedzący, do czego służą mózgowe fałdy, pokazywałem mu swoje ukochane zdjęcia, przedstawiałem kopie rzeźb i portrety filozofów, kasety z lekturami, wirtualne książki do czytania i słuchania, zeskanowane z prawdziwych, a Wiktor popadał w  chwilowy marazm. Zaraz jednak apatia mijała mu i wracał ze złych przemyśleń. Zmieniał temat i powiadał, że nie sądził, iż znajdzie u mnie aż tak duże archiwum. Jest otumaniony jego rozmiarami i jeśli mu pozwolę, to będzie zachodził częściej, by zaznajomić się z nim dokładniej. 

Oczywiście, nie miałem zastrzeżeń, a i Mama zdążyła się do niego przekonać. Poczęła nawet mówić o nim częściej i lepiej. Gdyż z Wiktora był nie lada spryciarz: wiedział, jak z nią rozmawiać. Wyczuł, że jest chciwa na komplementy i uznanie, z premedytacją więc zarzucał ją duserami. Nic więc dziwnego, że stał się powszednim gościem, niemal domownikiem nocującym u nas. To znaczy w moim pokoju, gdzie Mama wstawiła łóżko po ojcu.

*

Często podczas nocy prowadziliśmy wstępne, relaksacyjne gadki o niczym. Układaliśmy się w hamletowskich pozach i rozprawiali o gęsiach na łańcuchu i zaprzeszłych grzechotkach. Co nas  prowokowało do krzykliwej wymiany zdań lub dołowało, bo po każdym krasomówczym bajdurzeniu uderzaliśmy w pompatyczne lub czułostkowe tony. Rezultatem owego uderzania było to, że po paru godzinach intensywnej gadaniny o niczym, padaliśmy z wyczerpania. Ja wkrótce zasypiałem, a on, skoro świt, zrywał się z legowiska i cwałował do pracy. A kiedy wracał, budził się mrok i zaczynaliśmy od nowa.

Nigdy nie mówił, gdzie spędza godziny pomiędzy pobytami u mnie. Pod tym względem zachowywał milczenie. Lecz był tajemniczy nie tylko w tej sprawie, bo i w kwestii rodziny, tego, gdzie mieszka, jak mu leci. Raz tylko wyrwałem z niego coś w rodzaju zwierzenia: oznajmił, że gdy powraca po pracy, lubi sobie połazić to tu, to tam.  Ogląda ludzi stłoczonych przy wystawach. W skupieniu przystaje przed kuszącymi witrynami księgarń, antykwariatów, sklepów z pozłacanymi drobiazgami. Zerka na tytuły książek, których nie będzie miał. W uśmiechach i przeprosinach ustępuje miejsca przy oknie, w którym odbijają się kałuże i sylwetki tłoczących się obserwatorów. Odchodzi w ciszy, znika w tłumie. Na podwórzu jakiegoś domu, skryty za śmietnikiem, podziwia mrok i przelotny deszcz. Deszcz wkrótce obumiera i  ulice zaludniają się  na jego cześć jak gdyby tylko po to, by miał znowu kogo przepraszać i komu się kłaniać.

*

Jednego wieczora siadł przy moim łóżku, chwycił mnie za rękę i oznajmił, że musi ze mną pogawędzić. Zaczął od filozoficznych rozważań o czasie. Trochę mnie to zdumiało, bo czas nie stanowił przedmiotu naszych dotychczasowych dyskusji. Byłem jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, toteż zamieniłem się w przysłowiowy słuch.

Popatrzył na mój księgozbiór i oznajmił, że przeczytanie tak dużej dawki różnorodnych tekstów jest uzależnione od ilości posiadanego czasu. Człowiek zdrowy, a do tego pracujący, nie może pozwolić sobie na luksus nieograniczonych lektur czy pasjonackie szperanie po inkunabułach. Jest zajęty chodzeniem po linie, zdobywaniem środków i tak dalej. Kiedy kończy gorzkie żale nad skrzeczącą rzeczywistością, wali się do wyra na pysk, a w mózgu ma breję.

Choćby "wył ze wszystkich sił", nie jest w stanie przesylabizować niczego poza brukowymi nagłówkami. Skupić się na czymś trudniejszym od gazetowego kompendium niewiedzy. Ma blade pojęcia o tym, co rozumie. Nic do niego nie dociera, a jeśli już mu się wydaje, że z grubsza uchwycił sens, zmęczenie poczyna płatać mu figielki z pamięcią, gdyż początek wnikliwych dywagacji o ilości glutów na księżycu, nie konweniuje mu zakończeniem tekstu. Rzuca więc gazetę, bo rano musi biec za autobusem i być w robocie przed szefem. Jego przymusową misją jest zapewnienie sobie pracy, bo uszlachetnia, no i „w zdrowym ciele zdrowy muł”. Kto nie zarabia, ten jest fajtłapa, a kto jest fajtłapą, ten zamiast „witaj, kasa” słyszy „żegnaj rozum”. 

Osobiście nie należy do gatunku zapobiegliwych i zdaje sobie sprawę, że za mało chodzi wokół swoich interesów. Ale podkreśla: trudno znaleźć człowieka, który by nie chciał znaleźć potwierdzenia sensu swojego życia. Nie, że dysponuje  charakterem ze spiżu i ma gwarancję na wydłużony czas istnienia, lecz chce mieć pewność, że jest na tym świecie nie tylko po to, by grabarz mógł utrzymać rodzinę.

 

Jego zdaniem szczęście człowieka zależy od tego, jak postępuje i czym nasiąka. Jeżeli od urodzenia nie poznaje innego świata, prócz pozorów i złudzeń powstających z lęku, skoro wegetuje pośród otaczających go, z grubsza ciosanych przedmiotów i żyje nie mając dostępu do piękna, to skąd ma się dowiedzieć, że oprócz intryg i egoizmu istnieje subtelność i wrażliwość?  Jak ma być delikatny i kulturalny, skoro nikt mu nie pokazał, że za meliną, w której się wychował, obok tak uświęconych wartości, jak „pół basa i kiełbasa”, istnieje Mozart i bywają tęsknoty? Ale wystarczy urodzić się z dala od awantur o duperele, w zaciszu książek, chodzić do muzeum, teatru, na wystawy, widzieć na ścianach obrazy zamiast ram, grać na fortepianie, rozmawiać z ludźmi mającymi coś do przekazania, by dostrzec, jak wiele jest do nauki.

Zna leżenie z teorii i wie, że jest to dosyć wstrętny sposób na życie. Nic się nie chce, a czego się już pragnie, tego akurat nie można wykonać. Co niektórych wpędza w malkontenctwo i patrzenie na świat przez pryzmat swojej niedoskonałości.  Jeżeli trwa krótko, da się z nią wytrzymać i przeczekać. Lecz gdy zanosi się na dożywotnią, nie ma innego wyjścia, jak rozumna zgoda na nieuchronność losu. Inaczej jest odartym z kontaktów  singlem, facetem upędzającym się za przefujarzoną młodością, elegijnym cymbałem żyjącym wspomnieniami.

Pogodzenie z własną niesprawnością jest więc warunkiem zachowania przyjaciół, rodziny, znajomych, ponieważ od ludzi ponurego usposobienia odsuwają się wszyscy; według ich oceny, wydaje się sobie bezbłędny, normalny i wszystkowiedzący; pozuje na typa, którego świat nie docenia, spycha na margines. Ale świat, jak powiadali, nie ponosi winy za to, że jest niekonwencjonalny. Tak rośną i rozprzestrzeniają się w nim grzeszne uczucia nienawiści wobec zdrowych; mizantropia, to nektar upadłych aniołów.

Nagle roześmiał się i stwierdził, że dotarło do niego, iż jestem dłużej chory, niż zdrowy, a więc w pewnym sensie znajduję się w stanie naturalnym. Zdrowy nie był niepełnosprawnym, więc i o ludziach zmniejszonych szans pojęcie ma nikłe. I odwrotnie, chory od urodzenia nie ma żadnych odniesień do sytuacji człowieka zdrowego. Jak ludzi idących do pracy, zdrowych i zagonionych walką o byt, nie jestem w stanie zrozumieć,  tak i ludzi chorych bardziej ode mnie, też. Bo kto wie, czy umiałbym być zdrowym po tylu latach? Od nowa przystosowywać się do życia bez przeszkód? Do świadomości, że mogę wykonać to, czego nie potrafiłem przez lata? Iść ulicą nie bojąc się upadku? Stanąć w szczerym polu nie szukając oparcia? Powtórnie wykształcić w sobie zapomniane zachowania i prawidłowe nawyki? Przewalczyć rutynę, obawy i przyzwyczajenia? Po chwili ciszy, dodał, że już wie, co ma zrobić dalej: poukładał sobie w głowie, na początek nic głupiego, same projekty. Zacznie od zerwania z dotychczasową pracą, bo chce zmienić swoja egzystencję. Być jak ja, tyle że bez bonusów w postaci mojego chorowania.

Chciałby też poznać Historię, krainę bezkresu dziejów, otwartą dla mnie, a dla niego wciąż hermetyczną, poruszać się po niej swobodnie, bez krępującego uczucia intruza gmerającego w cudzej szafie, turysty zagubionego w nieznanej topografii. Ma również ochotę na zdobycie umiejętności pisania. Z pewnym żalem stwierdza, że jest ona ciągle poza jego zasięgiem, bo im bardziej stara się posiąść jej tajniki, tym częściej popada w zwątpienie. Ale kusi go perspektywa poznawania nowych obszarów. Urzeka kunszt pisania zdrowych przesłań i oryginalnych treści, niebanalnie czystych, bo wydezynfekowanych ze sloganu, odartych z westchnień za niegdysiejszymi śniegami, tworzenie przesycone niesztampowymi ocenami rzeczywistości. Rzeczywistość, to dla niego zwierciadło wtopione w te same ulotne rozczarowania, przeżycia i złudzenia, a jednak przez każdego autora dostrzegane inaczej i nowocześniej.

Jego zdaniem twórczość nie może być  piórkiem ułatwiającym puszczanie pawia; ma budzić z duchowej hibernacji, zagonić do współdziałania z ludźmi, którzy nie ograniczają się do mnożenia oglądanych nieszczęść, ale zachęcają człowieka do osiągania doskonałości, wzbogacania i uszlachetniania, nie zaś do popełnienia samobójstwa na zgliszczach świata. Niestety, o językowej wrażliwości wypowiadają się ludzie, którzy zaledwie otarli się o indywidualnego twórcę; ich namaszczona i niepodważalna wiedza o stanie duszy człowieka tworzącego, jest tak samo głęboka i przenikliwa, jak turysty o kraju znanym z krótkiego postoju na lotnisku.

*
Następnego dnia przyjechała mama mojego taty i w całym domu zapanował bajzel. Od progu wyskoczyła z pretensjami: to skandal i w ogóle jak można było doprowadzić do tego, że Tadeusz pęta się po dworcach i piwnicach, głodny, brudny itp. Krzyczała, że przecież jeszcze parę miesięcy temu miał gdzie mieszkać, a teraz - kto wie, czy regularnie się odżywia. I gdzie śpi, bo u niej jest za ciasno i jak przez przypadek przyszedł do niej, to mu z punktu powiedziała, że nie ma co liczyć na jakiś kąt, ostatecznie od czego ma własną rodzinę.  I nawet mu radziła, że musi pogadać, może przeprosić, ale nic z tego, bo kochany Tadzio już od małego był uparciuszek. A gdy się wywrzeszczała, Mama zrobiła herbatę i usiadły do koncyliacyjnej gadki.

Teściowa opowiedziała, co i jak. Z moim starym nie utrzymuje kontaktu od lat, więc nie miała pojęcia, że odszedł. A tym bardziej, że łazi po obcych i prosi o coś do żarcia. Toteż gdy zabrzmiał dzwonek do drzwi, nie spodziewała się syna-domokrążcy. On też. Chyba poczuł się głupio, no ale matka, to matka, a syn, to syn; jest jakaś więź i nie zawsze było źle. Krótko mówiąc, chciał wrócić, a szopka z jego heroldowatą mamusią miała zrekompensować nam brak skruchy brudnego Tadzia. Sam, biedaczek, nie pofatygował się z fajką pokoju. Wisiał mu ten problem i wolał być bezdomnym fanfaronem, niż męczyć się z nami. Przypuszczam, że teraz był szczęśliwszy i gdyby nie  spotkanie typu ślip w ślip z barakudą, nigdy by nie wpadł na pomysł z usprawiedliwianiem swojej absencji. 

Z początku ogarnął mnie lęk, że Mama pozwoli się udobruchać, ale teściowa popełniła błąd, bo napomknęła o oddaniu mnie do domu opieki. To zaowocowało natychmiastowym wypieprzeniem jej z mieszkania i życzeniami dobrego spadania ze schodów. A kiedy zniknęła, Mama przytuliła mnie i zaczęła płakać. I tak sobie siedzieliśmy, w ciszy i milczeniu, aż przyniosło Wiktora.

Jak go ujrzałem z plecakiem doszło do mnie, że powziął decyzję; miał rozwiane włosy, błysk w oku, jakby swoim wyglądem chciał oznajmić, że się wyprowadza. Wątpi, czy kiedyś tu wróci, jednak nie ma innego wyjścia, tylko zmienić klimat. Odkrył w sobie naturę włóczykija. Z pracy zrezygnował. Zanadto go absorbowała. Podejmie w innym mieście, lecz będzie to nic poważnego, może na wolnym powietrzu, strzyżenie trawników, malowanie ławek, zoo czy cokolwiek dorywczego. W takim razie czas się żegnać i jako wykwalifikowany powsinoga dziękuje nam za wszystko, a zwłaszcza za to, że nie pytaliśmy o rodzinę. 
  
KONIEC PIERWSZEJ CZĘŚCI
 



 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura