W kim sygnał "Wyścigu Pokoju" nie przywołuje echa dawnej ekscytacji, kto nie pędził ze szkoły do domu, aby zdążyć na komunikat z trasy, komu nazwiska Szozdy, Lichaczewa, Mytnika, Ludwiga nie zapadły w pamięć na całe życie, ten... musi być młodym człowiekiem.
Dziś wyścigi kolarskie to już nie to. Jednak sentyment pozostał, więc czasem spoglądam na transmisje, a gdy kolarze zapuszczą się gdzieś w pobliże, idę zobaczyć, czy już przyjechali. Tegoroczny Tour de Pologne miał rozstrzygnąć się na ostatnim etapie do Krakowa, w ubiegłą sobotę zatem włączyłem sobie tv, o godzinie 16, czyli o godzinie rozpoczęcia transmisji przez tvp1.
Wyścigu jednak nie było, tylko różni szacowni goście rozmawiali o fundacjach i wspominali, jak kiedyś rowerem jeździli do szkoły. Zgodzono się, że kolarstwo łagodzi obyczaje. Zdeterminowany, aby kolarzy zobaczyć, czekałem, przełączając, dla zabicia czasu, na polsat, na siatkówkę. Zdążyłem bodaj obejrzeć cały mecz naszych pań z Dominikaną, przegrany zresztą w słabym stylu, a wyścigu na tvp1 wciąż nie było. Tylko pani Dymna opowiadała o Krakowie.
W końcu pokazano obraz z trasy. Kolarze zbliżali się do ważnej lotnej premii. Rozpoczęli walkę, stanęli na pedały, i wtedy głos, i obraz, przekazano do studia. W studiu, pani Chylewska, bardzo sympatyczna, spodziewająca się dziecka, poinformowała widzów, że trwa Tour de Pologne i telewizja polska jego pokazuje. Żeby zatem nie odchodzić od telewizorów. To było naprawdę ładne, takie uspokajające. Nadano reklamy, a następnie odtworzono lotny finisz z nagrania.
Nie ta miła transmisja ostatniego etapu stała się jednak głównym powodem napisania tej notki, ani też nie jest głównym przyczynkiem do jej tytułu. Z tegorocznego Tour de Pologne pozostaną mi, bowiem, w pamięci przede wszystkim obrazy z dnia poprzedniego - z przedostatniego etapu, rozgrywanego w okolicach Bukowiny Tatrzańskiej. Obrazy, których nie widziałem nigdy wcześniej, na żadnym wyścigu. Na tym etapie, kolorowy międzynarodowy peleton, wraz z całą świtą, zawitał niejako u polskich gospodarzy, w samym niemal obejściu, wspinając się do nich wiejską drożyną o szerokości jednego samochodu, która mogłaby mieć status co najwyżej drogi na pole sołtysa, sunąc wedle płota gminnej szkoły, pośród zagród, chałup, nierzadko drewnianych, ciemnych, zapadniętych, oklaskiwany przez grupki miejscowych, którzy z zainteresowaniem przyglądali się, jak przez ich wioskę leci CCC, Liquigas i Skill Shimano, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Fascynujący widok, którego żaden Bunuel, żaden programowy surrealista, nie zdołał w swoich filmach skomponować.
To jest, moim zdaniem, przyszłość wyścigów w naszym kraju. Tego nie oferuje żaden inny tour. Trzeba tylko, w następnych latach, pójść na całość. Trasa powinna wprost przebiegać przez podwórka, z rozwidleniami wokół studni, kamery powinno się instalować w przesmykach między szopą a piwnicą, gdzie kolarzom pomagałby bocian w kamizelce, oraz w stodole, gdzie można by urządzić lotną premię - ekipy techniczne brałoby się na stronę, do teleturnieju, a kolarze mogliby, przechodząc przez klapę, szukać córki gospodarza.