Jeśli ktoś się nie interesuje polityką lub nie jest w stanie jej zrozumieć, nie powinien mieć czynnego prawa wyborczego.
Wczoraj wracając busem z Warszawy po konferencji dla przedsiębiorców organizowanej przez Kamila Cebulskiego, miałem okazję przysłuchiwać się rozmowom młodych ludzi – jak stwierdziłem na postoju i biorąc pod uwagę kontekst rozmów – w wieku ok. 19 lat.
Mimo ciasnoty chwilami przysypiałem. W pewnym momencie obudziła mnie jednak następująca dyskusja:
– (…) ten fagas, jak on się nazywa… No, prezydent Polski – mówi jeden z kolegów.
– No właśnie ja też zapomniałem – wtóruje mu drugi i nagle dostaje „olśnienia”: – Kaczoro…
– Komorowski, właśnie! – poprawia go ten pierwszy.
– Ja to w ogóle nie wiem, jak on wygląda – wtrąca się z prostodusznym wyznaniem jedna z dwóch koleżanek.
– Nie wiesz, jak wygląda prezydent Polski?! Ja pier***ę (w trakcie rozmów to słowo, powtarzało się bodaj najczęściej) – słusznie oburza się pierwszy z kolegów. Po chwili ciszy postanawia przeprowadzić na koleżance pewien test: – A on ma żonę czy kota.
– No chyba żonę – celnie odpowiada koleżanka.
– Dobrze… Jarek ma kota.
– I chyba nawet jakaś taka ładna ta żona jest – wcina się niepotrzebnie, pogrążając się już zupełnie koleżanka. Jak widać, rzeczywiście nie widziała bowiem ani prezydenta, ani prezydentowej, a najwyżej poprzednią prezydentową, a najprawdopodobniej to jedynie jeszcze wcześniejszą.
Pamiętajmy, że wszystkie te osoby (także pani, która jeszcze nie widziała prezydenta) współdecydują o tym, kto w naszym kraju będzie rządził. Zresztą pół biedy jeszcze, gdy rozmawiają tak młodzi imprezowicze. Po I turze wyborów prezydenckich w 2005 r. mój przyjaciel był świadkiem rozmowy dwóch kleryków, z których jeden tłumaczył drugiemu, że dla jaj zagłosował na... (tutaj padało nazwisko jednego z niszowych kandydatów, o którym nie można było powiedzieć dobrego słowa). To jest dopiero dramat, gdy ludzie, którzy za kilka lat wezmą odpowiedzialność za ludzkie dusze, w taki sposób biorą odpowiedzialność za swoje wybory społeczne.
Ja generalnie ludziom, którzy mają takie podejście, jak ci młodzi albo mają poglądy lewicowe, zachęcam, by nie szli głosować, albo po prostu oddawali głos nieważny. Mało to ortodoksyjne może, ale w końcu takie osoby mogą jedynie szkodzić. Gdy więc stajemy przed wyborem: „idź na wybory, bo to Twój obowiązek, choćbyś miał głosować źle” lub „nie idź – nie szkodź” – zdecydowanie lepszym rozwiązaniem wydaje się opcja druga.
W ostatnich wyborach bardzo poparłem na szerszym forum rodzinnym decyzję mojego dziadka – zagorzałego miłośnika PRL – który poszedł na wybory i w głosowaniu na prezydenta Rzeszowa przekreślił wszystkich kandydatów. Taki wybór z jego strony uważam za podwójnie korzystny: 1. Nie szkodzi. 2. Oddanie w taki sposób nieważnego głosu jest ważnym rodzajem obywatelskiego protestu wobec władzy, całej klasy politycznej i polityki w ogóle. Swoją drogą szkoda, że Polska demokracja jeszcze nie dojrzała do tego, by zwracać na to uwagę. W Stanach takie liczby stanowią ważne sygnały.
Od dawna podkreślam na tym blogu, że demokratyczne wybieranie władzy jest po prostu bez sensu. Jak proponuję rozwiązać tę sytuację? Zmienić zasadę przyznawania czynnego prawa wyborczego. Nie powinien decydować o tym wiek, powinien decydować specjalnie przygotowany przez państwo egzamin obejmujący wiedzę o społeczeństwie, systemach społecznych i politycznych, ustrojach, gospodarce i historii najnowszej. Że pewna klasa społeczna nie byłaby w stanie zdać takiego egzaminu? Właśnie o to chodzi! Odebrałoby to prawo wyborcze ludziom, którzy nie są w stanie zrozumieć polityki (np. pijakom spod budki) i takim, którzy się nią nie interesują (a chodzą na wybory). Proste i logiczne.