M. Wysocki M. Wysocki
309
BLOG

O wolnym narodzie oraz ukrytej twarzy politycznej poprawności

M. Wysocki M. Wysocki Kultura Obserwuj notkę 1

Naród nie jest – jakby tego chcieli niektórzy lewicujący „intelektualiści” – abstraktem. Biorąc pod uwagę różne grupy ludzi, możemy wyróżnić dwa rodzaje podziałów. Po pierwsze, lansowany przez „wszystkie odcienie czerwieni” podział na grupy ze względu na posiadanie określonego zestawu cech, jak np. robotnicy, chłopi, kobiety, homoseksualiści, niepełnosprawni itp. Nie są to jednak realne grupy ludzi, ale pewne abstrakcyjnie wyróżnione klasy, do których należących osób nie musi łączyć żadna realna relacja. Jedyne przez co można je do siebie odnieść, to fakt posiadania pewnej wspólnej cechy lub ich zbioru. Równie realnymi jak wyżej wymienione są klasy ludzi, którzy np. ważą prawie setkę, albo lubią czekoladę, albo nie potrafią czytać, albo pracują w banku, albo łamie ich w krzyżu, albo wolą góry od morza. To jednak nie są żadne realne grupy, tylko właśnie abstrakty.

Drugi rodzaj grup stanowią konkretne wspólnoty ludzkie. Grupy wyróżniane nie na podstawie arbitralnie wybranych cech, ale związane ze sobą przez realne relacje – w tym najmocniejszą – więzy krwi. Tak już jest w przyrodzie, że bliskie spokrewnienie – np. między rodzicami a dziećmi – skutkuje najmocniej spajającą relacją – relacją miłości. Relacja ta tworzy komórkę rodzinną: rodziców + dzieci. Takie spokrewnione komórki rodzinne składają się na ród, rody tworzą szczepy (grupy rodów zamieszkujących czy pochodzących z określonego terytorium), a szczepy – narody. Większymi zbiorami mogą być rasy, albo cywilizacje. Naród łączy ludzi o wspólnych przodkach, historii, tradycji, obyczajach, zwykle zamieszkujących określone miejsce na ziemi i mówiących wspólnym językiem. Oczywiście realne grupy mogą powstawać także inaczej – choćby poprzez relacje znania się czy lubienia – jak to powstają grupy przyjaciół itp. Istotne tutaj jednak jest to, że naród nie jest abstraktem, tylko realną grupą osób.

Jedną z istotnych własności naszej duszy (czy psychiki), która sprawia, że naród może w ogóle istnieć, jest zdolność do utożsamiania się z czymś. Chorując czy dbając o siebie utożsamiamy się w ze swoim ciałem. Z lokalnymi społecznościami utożsamiamy się rywalizując z sąsiadującymi grupami – np. kibicując lokalnym drużynom sportowym. W przypadku nie tyle nawet konfliktów międzynarodowych co nawet przy kontaktach z przedstawicielami innych kultur czy nacji utożsamiamy się ze swoim narodem (czasem cywilizacją). Utożsamiając się czujemy, że jesteśmy częścią pewnej grupy, jej reprezentantem, jej częścią.

Możemy utożsamiać się jednak także z nierealnymi zbiorami, jak klasy przedmiotów posiadających określony zestaw cech. Po zdaniu egzaminu na prawo jazdy czujemy się częścią grupy „kierowców”, po zachorowaniu na grypę – częścią chorych lub chorych na grypę, po utracie mowy – częścią grupy osób niemymi. To nie są realne grupy, ponieważ należący do danej klasy ludzie nie muszą poza daną cechą mieć nic ze sobą wspólnego – mogą nie zachodzić między nimi żadne realne relacje. Oczywiście część chorych na grypę może się zapoznać i stworzyć realną grupę. Jeśli jednak okazałoby się, że wszyscy zgromadzeni są fanami żużla, to nie wynikałoby z tego, że ludzi chorych na grypę charakteryzuje miłość do tej dyscypliny a jedynie, że wśród chorych na grypę jest pewne ilość zapalonych kibiców tego sportu motorowego.

Podobna sytuacja jak w przypadku chorych na grypę jest jeśli chodzi o różne „mniejszości” bronione przez różnej maści czerwonych. Kiedyś byli to robotnicy i rolnicy, dzisiaj – homoseksualiści, kobiety (sic!), niepełnosprawni, obcokrajowcy (przy czym chociaż przedstawiciel każdego obcego narodu jest realną jego częścią, to w retoryce całej tej antify nie ma obrony tych czy tamtych (pomijając naród wybrany), ale po prostu – obcokrajowców, czyli klasę osób, które łączy to, że posiadają negatywną cechę nie-bycia Polakiem) itp. Nie są to realnie istniejące grupy ludzi a jedynie pewne abstrakcyjne klasy osób, które nie muszą mieć ze sobą – poza posiadaniem danego zbioru cech – niczego wspólnego.

Towarzysz Marks stwierdził, że grupy uciskane muszą się zjednoczyć i rewolucją obalić istniejący porządek. No i grupy lewicowe wiernie stosują się do słów mistrza. Stąd ten wrzask o ucisku homoseksualistów, kobiet, niepełnosprawnych, obcokrajowców itp. Biorąc za przykład pederastów, wygląda to następująco. W kółko powtarza się np. że homoseksualiści niczym nie różnią się od heteroseksualistów, chcą tylko normalnie żyć – brać śluby i wychowywać dzieci nikogo się nie czepiając. No i na pierwszy rzut oka takie przedstawienie sprawy może wydawać się sensownym. Dlaczego zabraniać homoseksualistom ślubów i ich prześladować? Komu to szkodzi? I tym sposobem wiele osób zaczyna to akceptować, bo chociaż odruchowo jest przeciwko, to nie ma argumentów pozwalających utrzymać im własne stanowisko. Aktywiści politpoprawni robią wtedy kolejny krok i coraz intensywniej zaznaczają, że ponieważ sprzeciw wobec „gejów” jest zwykłym gwałtem na niewinnych, to nie wolno tolerować, ani nawet dyskutować z tymi, którzy starają się na ten temat jeszcze dyskutować. I tak społeczeństwu zakłada się knebel i coraz mocniej ogranicza wolność słowa i myśli. Tak się rodzi totalitaryzm.      
Społeczeństwo odruchowo nie akceptuje homoseksualizmu. Dlaczego tak się dzieje? Możemy spekulować. Istotne jest jednak to, że ta mniejszość nie są wyjątkiem. Społeczeństwo w ogóle walczy z innością. Prawie każdy ma jakieś dziwactwo, z którym woli nie obnosić się publicznie: pewne choroby (kiła, hemofilia, cukrzyca, nerwica natręctw), dziwne przyzwyczajenia i skłonności (obgryzanie paznokci, namiętne wyciskanie czego się da, ciągłe przeglądanie się w lustrze) uzależnienia (od cukru, pornografii, odchudzania, ciągłego wchodzenia na te same fora i strony internetowe) czy zboczenia (zabawy sado-maso, kawiory i inne złote deszcze). Chociaż chyba każdy ma swoje małe dziwactwo, to jest ich tyle, że jak o swoim powiemy publicznie, to bardzo możliwe, że zostaniemy wyśmiani i poniżeni. Podobnie jest z homoseksualizmem. Oczywiście jedne dziwactwa są bardziej akceptowalne, inne mniej. Jedni ludzie bardziej tolerują te, inni – tamte. Wszystko zresztą zmienia się z czasem, bo społeczeństwo samoczynnie cały czas ewoluuje. Homoseksualiści istnieją w społeczeństwach od zawsze i jakoś sobie z tym radzą (może dlatego, że ich homoseksualizm stanowi tylko jedną z bardzo wielu cech, które składają się na ich osobę i przy większości codziennych zajęć nie ma żadnego znaczenia?).

Lewicowi aktywiści namiętnie głoszą, że osoby homoseksualne są wyjątkowo uciskane przez złe społeczeństwo. Jeśli jednak przyjrzymy się temu bliżej, to zobaczymy, że nie jest to walka o żadne wyzwolenie, tylko próba ingerowania w strukturę danego społeczeństwa. No bo kim są Ci homoseksualiści? To ludzie wyróżniający się jedynie tym, że ich popęd seksualny skierowany jest na osoby tej samej płci. Poza tym nie możemy o nich stwierdzić niczego konkretnego (podobnie j.w. w przypadku chorych na grypę). Marksistom kulturowym to jednak nie przeszkadza. Ich Guru Marks stwierdził, że w okresie przejściowym, między rozpoczęciem rewolucji a nastaniem błogiego komunizmu właściwego jest etap tak zwanej „dyktatury proletariatu”, w którym to przedstawiciele danej grupy sterują „wyzwolonym” państwem czy społeczeństwem. Tymi dyktującymi proletariuszami są właśnie geje-aktywiści  (którzy nie muszą być w zasadzie nawet gejami). Samozwańczo uznają się oni za przedstawicieli homoseksualistów i arbitralnie ustalają listę postulatów, których spełnienie wyzwoli uciskaną grupę. Czy te postulaty faktycznie wyrażają wolę jeśli nie wszystkich, to chociaż większości osób należących do danej klasy? Tego się nie dowiemy, ponieważ to, czego chcą faktyczni homoseksualiści nie ma znaczenia. Geje-aktywiści to – zgodnie z doktryną – dyktatorzy. Założyli, że dopóki geje nie będą mogli bez żadnych niepokojów brać ślubów, wychowywać dzieci i robić zupełnie wszystkiego co normalne pary, dopóty będą uciskani a dyktatura proletariatu konieczna. Cała ta sytuacja jest grubymi nićmi szyta. Oczywiście jeśli wprowadzanie proponowanych postulatów nie groziłoby żadnymi konsekwencjami społecznymi, to takie zmiany nie miałyby znaczenia. Walka o tzw. wyzwolenie czy równouprawnienie „gejów” to jednak poważna ingerencja w organizm społeczny.

Bastiat podkreślał, że socjaliści lubują się w działaniach, w których zwracają (nie zawsze świadomie) uwagę jedynie na to, co widać. Niestety równie ważne, jeśli nie ważniejsze jest też to, czego nie widać. Dając dotację na jedną fabrykę, aby uratować miejsca pracy, podnosimy podatki likwidując tym samym miejsca pracy gdzie indziej. Społeczeństwo to żywy organizm. Chcąc go naprawiać możemy go najzwyczajniej w świecie zniszczyć, bo wciskając coś tu, coś wyjdzie nam zupełnie gdzie indziej. Jakie skutki mogą przynieść zmiany lansowane przez lobby gejowskie? Każda akcja powoduje reakcję. Skoro społeczeństwo nie akceptuje homoseksualizmu, to być może każda przekonana do jego akceptacji osoba, będzie skutkowała pojawieniem się osoby go aktywnie zwalczającej. Ostatecznie oberwie się nie aktywistom, ale żyjącym do tej pory w cieniu, Bogu ducha winnym homosiom różnej maści.

Polityczna poprawność stara się jednak na podobnych zasadach bronić też innych grup. Dla feministek, kobiety będą wyzyskiwane chyba do czasu, póki same nie zamienią się w mężczyzn, ewentualnie, dopóki płci będzie można jakkolwiek rozróżnić. Dla antyrasistów, z szowinizmem i ksenofobią będziemy mieć tak długo do czynienia, dopóki sami – jako Polacy – nie staniemy się we własnym kraju prześladowaną mniejszością. Dla antyklerykałów, kościół tak długo będzie się wpychał w politykę, póki w ogóle będzie gdzieś stał jeszcze jakiś kościół. O ile efekty poczynione przez jedno z takich lobby raczej nie zniszczą społeczeństwa, a jedynie wywołają odpowiednią reakcję, o tyle atak z tak dużej ilości frontów przy sporym wsparciu mediów może przełamać opór i zniszczyć społeczeństwo. Co wtedy będzie? Możemy spekulować. Po kierunku zmian spodziewałbym się, że zamiast narodu, który np. w obliczu zagrożenia jest gotowy się zjednoczyć zaś poszczególni jego członkowie ginąć za dobro ogółu, pojawi się zbiorowisko luźno i tymczasowo powiązanych ze sobą jednostek, a których dla każdej ona sama jest najważniejsza.

Bycie częścią narodu nie jest żadnym ciężarem, bo o tym w ogóle nie musimy myśleć. Związek z innymi członkami narodu czujemy jedynie w określonych sytuacjach (np. podczas wojny). Naród jest żywym organizmem. Zmienia się i rozwija. Najlepiej działa – podobnie jak gospodarka – samoczynnie, gdy nikt nie próbuje go naprawiać. Naprawiaczami jest prawie cała lewica, w tym wszelkiej maści samozwańczy aktywiści-wyzwoliciele. Nie chcą narodu takiego, jakim się rozwinął, ale grupy jednostek, z których każda ma być równouprawniona – tak samo ważna, dobra, akceptowana, wyuczona, szanowana itp. W takim świecie równania wszystkich do wszystkich nie ma jednak miejsca nie tylko na organizm narodowy, ale – jak się zdaje – także na jakiekolwiek przejawy wolności.
 

M. Wysocki
O mnie M. Wysocki

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura