Dzisiejszym kolejowym brejking niusem nie jest wcale informacja o tym, że unijny komisarz zapowiedział (po raz kolejny), iż Komisja Europejska nie zgodzi się na przesunięcie 1,2 miliarda euro z kolei na drogi. Dzisiejszym kolejowym brejking niusem nie jest również prosty wniosek, że najprawdopodobniej ta kasa przepadnie, bo kolejarze, choćby się mieli posikać, w dwa i pół roku nie będą jej w stanie wydać. Dzisiejszym kolejowym brejking niusem jest informacja o sikającym przedstawicielu kolejarzy.
Dla mnie żadna sensacja – przycisnęło chłopa, a że ma podobno chore nerki, to musiał bezzwłocznie. W konkretnym miejscu i w konkretnym czasie. Pech chciał, że wypadło na jeden z peronów Centralnego w Warszawie. Pech piętrowy w dodatku.
W dawnych, dobrych czasach było tak, że kolejowe dworce – wiem, trudno młodym ludziom będzie w to uwierzyć – służyły do tego, żeby zatrzymywały się na nich pociągi. Ale to było w czasach słusznie minionych. Dzisiaj dworzec to wrzód na kolejowej dupie. Pociągów kilka razy mniej niż kiedyś, pasażerów również (szok! nie?), a dworce dalej te same. W dodatku niektórych zamknąć się nie da.
Jeszcze dwadzieścia lat temu wsiadłby kolejowy przedstawiciel w pierwszy pociąg odjeżdżający z peronu i odlał się jak człowiek. Dzisiaj – niedasie. Są perony, na których człowiek szybciej umrze z głodu (a co dopiero posika), niż doczeka się na pociąg.
Jeżeli już doczeka musi się zmierzyć z następnym – skądinąd słusznym – zakazem. Korzystania z toalet podczas postoju pociągu na stacji. Obowiązującym w taborze z tak zwanym obiegiem otwartym. Ponieważ takiego jest zdecydowana większość, przedstawiciel kolejarzy nie miał żadnych szans. Mając chore nerki – nie miał żadnej pewności, czy skład przyjedzie, czy punktualnie i czy w zaplanowanym zestawieniu.
Zwłaszcza, że (mając chore nerki) był przedstawicielem kolejarzy. Związkowym kacykiem. Któremu przecież nikt nie podskoczy. I ja go doskonale rozumiem. Też czasami muszę se siknąć. I proszę mi wierzyć – nie ma nic przyjemniejszego niż lanie po własnym. Wyjść o brzasku na swoje, bosą stopą ranną rosę poczuć, żab i świerszczy posłuchać, rozwiązać troki od kalesonów i… zjednoczyć się z Naturą.
Dlatego rozumiem związkowca. Ponieważ ja, lejąc w plenerze, leję na swoje. Mam na to dwa akty notarialne, wyciąg z księgi wieczystej oraz – jeżeli zajdzie taka potrzeba – świadectwo sołtysa, wójta i proboszcza. Kwestię, że nikt mi nie cyknie fotki, bo wiem, gdzie lać, żeby mi nikt fotki nie cyknął – pomijam.
Jednak go nie usprawiedliwiam. Ponieważ potraktował przestrzeń publiczną, jak swoją prywatną. Ktoś mu na to zaczął pozwalać, ktoś pozwalanie pielęgnował, ktoś nie powiedział: DOŚĆ.
Choć mógł.