samaslodycz czyli potwór samaslodycz czyli potwór
208
BLOG

O mojej Warszawie - ale nie na konkurs (2)

samaslodycz czyli potwór samaslodycz czyli potwór Rozmaitości Obserwuj notkę 7

 

Wojna za żadne skarby nie chciała się skończyć, niemal co noc wyły syreny, niemal co noc spadały na moje miasto bomby, a ja nie miałam żadnych zadatków na bohaterkę. Bałam się tych nalotów tak straszliwie, że nie chciałam się nawet wieczorem kłaść do łóżka. Bo i po co miałabym się kłaść, skoro i tak trzeba było zaraz schodzić do piwnicy. A w piwnicy też było strasznie, bo trzeba było oszczędzać świece, i panowała okrutna ciemność, widziałam tylko czarną noc, detonacje waliły mnie po uszach, no i najgorsze – Mama, która nie bała się niczego prócz myszy, zostawała na górze, próbując zagłuszyć odgłosy wojny muzyką Szopena. Dopóki grała, było wiadomo, że nasz dom jeszcze stoi.
Niemców też się bałam, odkąd poszczuli na mnie swojego owczarka, odkąd zabili Tadzia „Buzdygana” Krzyżewicza, którego jeszcze przed wojną, jako czterolatka, namówiłam, żeby się ze mną ożenił, kiedy trochę podrosnę, odkąd wywieźli do Oświęcimia wujka Zdziśka, który niecałe pół roku przeżył na Bloku Śmierci, odkąd rozstrzelali na Pawiaku wujka Janusza. Odkąd wyrzucili nas z domu. Odkąd wywieźli mojego Ojca, który też by nie wrócił, gdyby nie spora skrzyneczka biżuterii mojej wrednej prababki – ale o tym wszystkim już pisałam.
Nigdy nie chodziłam głodna, ale to, co mieliśmy do jedzenia, nie mieści się zapewne w wyobraźni młodych kolegów. Kartoflanka na kościach, placki ziemniaczane, kartkowy chleb, margaryna i kartkowa marmolada. Gdyby nie Mama, która wzięła się za produkcję pantofli na sznurku, byłoby z nami naprawdę źle. Interes trzeba było jednak zamknąć. Chudłam, nie sypiałam po nocach i lekarz polecił moim Rodzicom, żeby wywieźli mnie choć na trochę z Warszawy.
Mama sprzedała jakiś przedwojenny paryski ciuch (płaszczyk chyba) i wynajęła w Jaktorowie organistówkę. Chałupa składała się z pokoju z kuchnią, malutkiej sionki i sporej przybudówki, w której mieściła się „toaleta”. Plus miała chałupa jeden – ogromny ogród ze szpalerem starych drzew przy płocie od strony szosy i wyschniętą studnią (wodę nosiło się z pobliskiej plebanii).
Przeżyliśmy w tym miejscu blisko rok, także Powstanie, w którym zginęła jedyna siostra mojej Mamy wraz z brzemienną córką.
Mieszkały na Kolonii Staszica, najpierw we dwie (mąż Ciotki, znany warszawski adwokat – iluż tych adwokatów w mojej rodzinie! – umarł jeszcze przed wojną), potem z mężem Dzidki, Leszkiem. Zaraz, na początku sierpnia zjawiło się u nich dwóch Ukraińców. Kazali oddać biżuterię. Oddały wszystko, tylko Dzidka nie mogła zdjąć obrączki. Spodziewała się dziecka, było upalnie i spuchły jej palce. Więc zamordowali obydwie. Pochowano je w ogródku, teraz leżą z moim Ojcem. Parę lat temu spotkałam przy grobie młodego człowieka. Syna Leszka. Wszystkiego bym się spodziewała...
Na ślubie Dzidki w kościele Zbawiciela podawałam obrączki. Byłam ogromnie przejęta, to był pierwszy ślub, w którym uczestniczyłam, a jeszcze te obnrączki na tacce... Na dodatek Mama uszyła mi na tę uroczystość piękną spódniczkę z popielatej rypsowej zasłony i bluzeczkę z różowej organdyny, która w zamierzchłych przedwojennych czasach funkcjonowała jako kuchenna zazdrostka. Stałam w tym kościele i myślałam sobie, że gdyby Szkopy nie zabiły Tadzia, za jakieś dziesięć lat też mogłabym stanąć z nim przed ołtarzem. I też mogłabym mieć taki piękny kapelusz jak Dzidka.
Czasy były coraz bardziej niespokojne. Zbliżał się front. Mama orzekła, że ruscy (nikt tak wtedy jeszcze nie mówił) na pewno zrabują wszystko, co zobaczą i to, co miało dla nas jakąś wartość, czyli zimową odzież i jedyny ocalały garnitur, chorego od powrotu z obozu, Ojca wywiozła na Żoliborz. Już nigdy tego nie zobaczyliśmy.
Tuż przed Powstaniem przyjechała do Jaktorowa Babcia. Kiedy już się żegnała, Mama zaprosiła ją na niedzielny obiad. Ale Babcia się wymówiła, że ma inne plany. Później, kiedy już uciekła z transportu i kiedy wojna dobiegła wreszcie końca, okazało się, że prowadziła kuchnię powstańczą.
Wojna się skończyła, ale zanim jeszcze to nastąpiło, miała miejsce Bitwa pod Jaktorowem (29.09.1944). Dziś wiem, co to była za bitwa, ale wtedy wiedziałam tylko, że znów strzelają, że znów lecą pociski i że znów się panicznie boję. Przesiedziałam ten dzień pod stołem z jakąś książką, zatykając palcami uszy.
Bo jak już napisałam, nie miałam żadnych zadatków na bohaterkę.
A potem cztery lata mieszkaliśmy w Katowicach, kiedy zaś wróciliśmy wreszcie do Warszawy, nie było w niej już niemal nic z tego, co pamiętałam.
 

Dla jednych samasłodycz, dla innych potwór. Zależy od punktu siedzenia.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości