samaslodycz czyli potwór samaslodycz czyli potwór
165
BLOG

O mojej Warszawie - ale nie na konkurs (3)

samaslodycz czyli potwór samaslodycz czyli potwór Rozmaitości Obserwuj notkę 8

 

       ... kiedy po czterech katowickich latach wróciliśmy wreszcie do Warszawy nie było w niej już niemal nic z tego, co pamiętałam.
       O Katowicach pisać nie będę, może tylko wspomnę o trzech wydarzeniach, które odcisnęły trwałe piętno na moim późniejszym życiu:
1.     Stałam się mimowolnym świadkiem wykonania wyroku śmierci na pewnym ubeku.
2.     Sądzę, że uratowałam może życie, a na pewno zdrowie mojej Mamie, kiedy w katowickim mieszkaniu napadło nas trzech żądnych krwi ubeków.
3.     Nawiązałam wieloletnią przyjaźń z córką pułkownika UB; nikt tej rodziny o nic nie podejrzewał.
Ale miało być o Warszawie
        Tam, gdzie stały ogromne, w oczach dziecka, domy, widniały wypalone kikuty, z których przy odrobinie szczęścia zostały same partery. A w tych parterach mieściły się kawiarenki, jadłodajnie i najrozmaitsze sklepiki.
        Moi rodzice sprzedali chałupę, którą Ojciec, dojeżdżając z Katowic; wybudował w Podkowie, i kupili mieszkanie na Brackiej między placem Trzech Krzyży a Nowogrodzką. Dom był odbudowany od fundamentów, a na maleńkim podwórku-studni wmurowano tablicę: „Tu zginął Antek Rozpylacz”
      Zabawne. Spotkałam tu na Salon24 przesympatycznego blogera (Paweł1), który mieszkał w tym samym domu i jest mniej więcej rówieśnikiem Lubicza.
       Mieszkanie, zaprojektowane przez szkolną koleżankę mojej Ciotki (tej z Kolonii Staszica), świadczyło, że pani architekt miała głowę na karku. Ponad siedemdziesiąt metrów i tylko dwa, nie największe pokoje. Z tym mieszkaniem była kiedyś śmieszna historia. Mianowicie pewnego dnia zjawiła się u nas „trójka społeczna”, żeby sprawdzić, czy nie za dużo mamy „powierzchni mieszkalnej” na trzy osoby (obie Babcie zmarły w Katowicach). Kazali sobie okazać dokument, że Ojcu przysługuje dodatkowy metraż i moją legitymację szkolną. Papierek w Ministerstwie Zdrowia, gdzie Ojciec wtedy pracował jako radca prawny, podpisał podsekretarz stanu. Trójka zgodnie z zapowiedzią zjawiła się na trzeci dzień, ich szef wziął zaświadczenie i z pogardą cisnął je na stół. „Co to ma być? – wrzasnął szczerze oburzony. – Podsekretarz? A cóż to za figura? Żeby choć sekretarka!” Mamę zatkało. Najdelikatniej jak umiała, próbowała wyjaśnić „trójce”, że podsekretarz to też ważna persona, ale bezskutecznie. Nazajutrz mieli już zaświadczenie z podpisem samego ministra. Więcej nie przyszli.
      Ten odcinek Brackiej, to była dzielnica Tyrmanda (mieszkał na Wiejskiej). Akcja „Złego” rozpoczyna się w aptece na placu Trzech Krzyży pod dziesiątym, gdzie posyłano mnie z receptami. Budka „Ruchu” ze „Złego”, to była ta sama budka, przed którą wystawałam w kolejce po gazetę. Tylko Złego nigdy nie spotkałam, choć przecież wcale nie jestem tego taka pewna. Różni się tam kręcili. Może mijałam go wśród ruin, przebiegałam obok niego przez jezdnię, może to on wypchnął mnie z aptecznej kolejki i powiedział, że mu się spieszy, a taka smarkata to sobie może poczekać. Byłam przyzwyczajona, że wszystkim się spieszy, tylko nie mnie.
       Zaraz po przyjeździe do Warszawy pobiegłam pod dom Babci, którym tak się niegdyś zachwycałam. Dom ocalał. Z bijącym sercem weszłam na klatkę schodową. Marmurowe schody były brudne i śmierdziało kapustą, kokos – wystrzępiony a kryształowe lustra na półpiętrach szlag trafił. Dobrze, że Babcia tego nie widzi, pomyślałam i wyszłam na piękne niegdyś podwórko, gdzie funkcjonowało pierwsze w powojennej Warszawie kino „Polonia”. W tej materii zdania są podzielone. Według niektórych pierwszy był „Atlantic”, w którym dwa lata później, kiedy to wyrzucono mnie za niewinność ze szkoły, obejrzałam sobie przed powrotem do domu Hamleta.Niby do czego miałam się spieszyć?
       Do szkoły chodziłam na Klonową. Alejami Ujazdowskimi, które los oszczędził, wzdłuż parku Ujazdowskiego, Ogrodu Botanicznego i Łazienek. Nie cierpiałam tej szkoły. Moje koleżanki były w większości drugoroczne, czyli starsze ode mnie, malowały się i miały chłopaków. A ja nawet żadnego nie znałam. W ogóle nikogo nie znałam w Warszawie. Poziom też był tu wyższy niż w Milanówku gdzie się przez rok uczyłam. Błyskawicznie się połapałam, że nikomu w tej szkole nie zaimponuję moją wiedzą, więc skoro nie mogę być – jak dotychczas – najlepsza, to będę najgorsza. Odpięłam od fartucha biały kołnierzyk, poodrywałam guziki, wyrzuciłam zeszyty i uznałam, że wystarczy mi jeden gruby brulion do wszystkich przedmiotów, z wyjątkiem oczywiście polskiego i matematyki, bo jakby komuś z nauczycieli odbiło, zawsze mógł zechcieć coś sprawdzić. Nauczyciele są nieprzewidywalni.
       Uwielbiałam urywać się ze szkoły. (To się chyba nazywa wagary). Dopóki było ciepło chodziłyśmy z przyjaciółką do Łazienek, czasami jeździłyśmy rowerami do Wilanowa, zimą – zaliczałyśmy filmy. Kino kosztowało grosze, nikt w tamtych czasach nie szukał wagarowiczów, a przed południem były mniejsze kolejki po bilety. Zresztą miałyśmy sporo czasu.
       Na Puławskiej znajdowała się „Zielona Budka”, a przed nią zawsze kilometrowe kolejki do lodów. Kilometrowe kolejki młodzieży. Tej, która zgodnie z planem zajęć siedziała właśnie w szkole, szykując się do dorosłego życia. Ani mi się śniło do czegokolwiek szykować. Ani mi się śniło cokolwiek studiować. Zawsze mogłam przecież znaleźć jakąś pracę, a przy pewnej dozie szczęścia zostać nawet ekspedientką w „Zielonej Budce”.
       W domu znów była bieda z nędzą. Ojciec na dwóch radcostwach zarabiał grosze, mama jako bibliotekarka w jakiejś zawodówce też grosze. Mieliśmy własne mieszkanie, które wkrótce przejęło miasto, stać nas było na bardzo skromne życie i tyle. Pamiętam jak przed szkolną zabawą pomalowałyśmy sobie z przyjaciółką nogi jodyną i przy linijce rysowałyśmy tuszem szwy. Siostra mojej przyjaciółki, baletnica, pożyczyła nam modne nylonowe bluzki ze spadochronów, białą i niebieską, miałam granatową plisowaną, nieco wyrośniętą spódniczkę i brązowe półbuty. Kiedy wyczytałam na Salonie, że jednym z minusów małych Kaczyńskich były buty z PDT, śmiech mnie ogarnął. Te moje brązowe półbuty także z PDT, były moimi jedynymi jeszcze przez pierwsze lata studiów.
       Do ZMP się nie zapisałam. W całej klasie byłyśmy tylko dwie niezorganizowane. Ale niech nikomu nie przejdzie nawet przez myśl, że to z powodów politycznych. Byłam złą uczennicą i uważałam, że moja przynależność przyniosłaby hańbę organizacji.
       Całe życie lubiłam pracować społecznie. Uczyłam więc czytać i pisać jakąś nieszczęsną kobiecinę, analfabetkę. Jeździłam do niej gdzieś na obrzeża miasta, pod Wilanów, a ona po każdej lekcji pokornie pytała, czy muszę jeszcze do niej przychodzić, bo ona całe życie obywała się bez czytania, i wcale jej to nie przeszkadzało. Czegoś tam jednak ją nauczyłam.
       Potem kazano mi agitować ludzi, żeby się zapisywali do szkoły górniczej (w Warszawie!) Ganiałam więc po ulicach, zaczepiałam chłopaków i agitowałam. Ale oni chcieli się tylko umawiać i ani im w głowie były szkoły górnicze. Kiedyś dopadłam na Puławskiej nieco starszego chłopaka (chłopak jak chłopak, miał chyba z trzydziestkę) i zaczęłam go namawiać do nauki. Kiedy przedstawiłam mu już wszystkie plusy zawodu górnika, zapytał, jak się nazywam, do jakiej chodzę szkoły, czym mnie nieco przestraszył, bo w końcu taki stary mógł się połapać, że sobie z niego kpię. Wkrótce potem jednak dostałam medal Służby Polsce. I wszyscy się ze mnie śmieli.
       I nareszcie przyszła matura.
     Ale zanim jeszcze to nastąpiło poznałam na zabawie w mojej szkole chłopaka, który trzy lata później został moim pierwszym mężem.
c.d.n.
 

 

Dla jednych samasłodycz, dla innych potwór. Zależy od punktu siedzenia.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości