I znowu pytają nas, co my tam poza Matrixem nucimy. Odpowiadamy, po chwili zakłopotania, bo to raczej mainstreamowy „kawałek”, że Lucky Man The Verve. Z mądrościami tej kompozycji (cudzysłów świadomie pominięty) zgodzi się raczej każdy człowiek szczerze szukający, tropiący Boga; szczególnie kiedy słyszy:
But I'm a lucky man
With fire in my hands
[…]
How many corners do I have to turn?
How many times do I have to learn
All the love I have is in my mind?
[…]
Gotta love that'll never die
Happiness
More or less
It's just a change in me
Something in my liberty
Happiness
Coming and going
Czy wersy powyższe to stan zaistniały, czy też pożądany w żywocie Ivo – pozostanie niedopowiedziane. Na dodatek ta radość wyśpiewana w strumieniu jasności, przed horyzontem pełnym uroczego widoku, tylko się przez to pogłębia. I tu dokona Ivo pauzy godnej “dewota”. Bo nie wie dlaczego, ale kiedy myśli o obrazach Kościoła Przyszłości (bo jest dla niego raczej pewne to, że współczesne obrazy eklezjalne muszą popękać, żeby przetrwał – szczególne w Polsce – sam Kościół), to wraca właśnie myślą do tego przeszklonego loftu, dopuszczając się w myślach retuszu, jakby pracował w Photoshopie albo After Effects. Czyni zatem pauzę w projekcji, na zatrzymanym kadrze plakat The Verve zastępuje prawosławną ikoną Matki Bożej, przed nią stawia monstrancję z Najświętszym Sakramentem, a samych chłopaków z kapeli ustawia wokół Niego; w kręgu, w pozycji adoracji. I nagle w jedno się splata: błękit, światło, cisza…Bóg. Rodzi się prawdziwy Lucky Man.