W informacji o tym, że córeczka ministra Rostowskiego znalazła sie w gronie doradców - czytaj wysoko postawiony urzędników - ministra spraw zagranicznych zastanawia jedna rzecz.
Nie chodzi o zdjęcia, na tle których dziewczyna pozowała. Jest młoda, w tym wieku każdy wygłup jest dobry.
Nie chodzi także o jej przyszłość. Z jednej strony i ona, i obaj ministrowie - Sikorski (cóż za imponująca droga od korespondenta wojennego do faceta, który zatrudnia rodzinę politycznych kolesi) oraz Rostowski - mają szczęście, że sprawę córeczki przykrył zamach na biuro posła PiS. Już odpowiedni komisarze zadbają, aby panna Maya nie wypłynęła przez następne tygodnie, bo będą zajęci szukaniem winnych zamachu.
Poza tym - już widzę przyszłość tej dziewczyny. "Panie" i "Gale" rzucą się wywiadować tę świetną i wybitnie zdolną tłumaczkę, a TVN ma już pewniaka do następnej edycji "Tańca z gwiazdami". Dziewczę dostanie trochę pieniędzy i nadal będzie mogła balowć.
To, co najciekawsze, dotyczy samego ministra Rostowskiego. Najwyraźniej kiepsko z nim, że nie może załatwić roboty swojemu dziecku w mniej ordynarny sposób. Przecież wiele banków chętnie by sie przypodobało ministrowi finansów średniej wielkości kraju w Europie. Jest jeszcze tyle posad w różnego rodzaju międzynarodowych instytucjach, załatwianych przez koneksje polityczne. Być może więc minister takich koneksji nie posiada. To oznaczałoby, że poważanie dla tego pana jest za granica na poziomie zbliżonym do zera.
Być może jednak pan minister próbował - ale mu nie wyszło, bo dziewczyna tak naprawdę jedynie mówić po angielsku (idiomatycznie) potrafi w miarę poprawnie. Ci, którzy próbowali ją u siebie zatrudnić, być może szybko rezygnowali. To o tyle możliwe, że sam pan minister w trakcie piastowania swojej funkcji także pokazał, że generalnie tylko gadac potrafi. A więc niedaleko pada jabłko od Rostowskiego.
