Obchody rocznicy 4 czerwca przejdą poza Polską bez większego echa. Nie bacząc na fakty staramy się bowiem konkurować w dyscyplinie, w której nie mamy żadnych szans. Najgorsze, że przez głupawą politykę historyczną nie chwalimy się czymś chyba ważniejszym.
Wskazując na nasz udział w obaleniu komunizmu za wszelką cenę usiłujemy znaleźć nasze zdobycie Bastylii, nasz strzał z „Aurory”, w najgorszym wypadku puszczenie w radiu jakieś „Grandola Vila Morena”. Nic tego. Niemcy mają swoją przemawiającą do każdego na całym świecie noc-symbol, Polacy nie. I z tym trzeba się pogodzić, bo takie są realia.
Polacy rozegrali „próbę” jak prawnik, a nie jak rewolwerowiec. Zamiast strzelać do komunistów, by nakryli się nogami, po prostu sprawiliśmy, iż sami sobie udowodnili, że ich obalono. Nie jak Gary Cooper, ale jak James Steward – może i na kacu, ale perfekcyjnie. (Analogia zresztą nie taka głupia, bo przecież wybronił gościa od stryczka, a ten mu nie zapłacił ani centa!). Pozbawiając rządy komunistyczne w Polsce legitymizacji wykonaliśmy robotę za cała jakby pewien precedens rzutujący na całą Europę Środkową: wszystkie rządy komunistyczne przestały wierzyć, że mogą liczyć na poparcie narodu.
Gdzie w tym heroizm? Gdzie sceny przemawiające do wyobraźni masowego odbiorcy? Lansowanie 4 czerwca jako dnia upadku komunizmu jest z góry skazane na porażkę. Że niby co? Że ludzie poszli zagłosować i pokazali co myślą o całym tym komunizmie? Toż to jakaś nuda, a przede wszystkim rzecz niezrozumiała bez ciągłych objaśnień i przypisów.
Międląc w kółko, że to my obaliliśmy komunizm całkowicie zapomnieliśmy, że choć rewolucji było wiele, to tylko jedna nazwana została „chwalebną”. I – toutes proportions gardées - przypominała wydarzenia w Polsce w 1989 roku: ktoś coś podpisał, jeden przyjechał, drugi wyjechał, coś uchwalono – i choć trwało to długo, na końcu okazało się, że zmieniło się wszystko. Żadnego szafotu w Whitehall, żadnych bitew… I żadnego Cromwella. Ba, w ogóle żadnej znaczącej postaci, a tylko sprawnie działający naród. Ale właśnie Glorious Revolution jest powodem do dumy nie tylko Anglików: Może i się lubimy wyżynać dla idei, ale czasem potrafimy zrobić coś takiego!
Trzysta lat później dokonaliśmy czegoś podobnego. I tak, jak nie obchodzi się rocznicy Glorious Revolution, tak Polacy powinni nie tyle konkurować z Niemcami, ale spróbować wpisać polski rok 1989 w zupełnie innej rubryce dziejów Europy. Jeśli będziemy konsekwentni, to może się uda. Na wygraną z Niemcami nie mamy żadnych szans.