Roman Mańka (autorka grafiki – Agnieszka Aleksandra Wieczorek: Szeryf Will Kane, symbol postaw obywatelskich i praworządności).
Roman Mańka (autorka grafiki – Agnieszka Aleksandra Wieczorek: Szeryf Will Kane, symbol postaw obywatelskich i praworządności).
Kurier z Munster Kurier z Munster
6005
BLOG

Zakamuflowany motyw (sprawa Olewnika)

Kurier z Munster Kurier z Munster Polityka Obserwuj notkę 14

Po tych dwóch tajemniczych, dziwnych przypadkach rzekomych samobójstw, Robert Pazik, trzeci z głównych oskarżonych i zarazem, wg ustaleń śledztwa, bezpośredni zabójca Krzysztofa Olewnika został objęty specjalnym nadzorem systemu więziennego – cela w której odsiadywał karę dożywotniego pozbawienia wolności była permanentnie monitorowana, przedsięwzięto wobec niego środki oraz zabezpieczenia praktykowane w stosunku do więźniów niebezpiecznych, przestępca był całkowicie odizolowany od pozostałych osób przebywających w zakładzie karnym.

To wszystko na nic się zdało. 19 stycznia 2009 r., ok. godziny piątej nad ranem, ciało Pazika zostało znalezione w celi. Prokuratura przyjęła wersję samobójstwa.

 

Miarodajnym przykładem procesów oraz mechanizmów rządzących na polskiej prowincji jest tragiczna historia uprowadzonego w nocy z 26 na 27 października 2001 r., a zabitego w niecałe dwa lata później, Krzysztofa Olewnika.

Ta sprawa jest osobliwa jedynie na pozór. W istocie jest typowa dla Polski powiatowej. Coś się dzieje, w tym przypadku ginie człowiek, i nagle dookoła zapada grobowa cisza, wszyscy milczą

Tymczasem w tle głównego toru wydarzeń pojawia się medialny szum, ale bardziej zagłusza on prawdę niż odsłania.

W realnej rzeczywistości realizuje się scenariusz doskonale opisujący lokalne status quo. Obecne są wszystkie elementy układanki: nowobogaccy biznesmeni, funkcjonariusze policji, gangsterzy, oraz lokalni politycy.

To jedna z konstytutywnych cech większości polskich afer – występują w nich wszystkie elementy struktury, którą można nazwać układem.

Czynnikiem który łączy poszczególne ogniwa jest wzajemna fraternizacja.

Problem w tym, że nie każdy może układ dostrzec – jedni nie potrafią go zauważyć; inni po prostu, z przyczyn ideologicznych, nie chcą. Z układem jest podobnie, jak z lasem – można widzieć pojedyncze drzewa, ale można zobaczyć także układ drzew, który nazywa się lasem.

Identycznie było w przypadku afery Rywina, starachowickiej, gruntowej, hazardowej, etc. Długo by jeszcze można w podobny sposób wymieniać. O powstawaniu układu decydują relacje.

W sprawie Olewnika brakuje jedynie przedstawicieli służb specjalnych, ale do natury tej profesji należy swego rodzaju niewidzialność, czyli kreowanie określonych wydarzeń w sposób niezauważalny dla obserwatorów. Nawet jeżeli reprezentanci tzw. trzeciego wymiaru odegrali w tej historii jakąś rolę, co jest raczej mało prawdopodobne, pewnie nikt się nigdy o tym nie dowie.

Na pytanie, kto zabił Krzysztofa Olewnika (?) można odpowiedzieć w sposób banalny, ale jednocześnie przenikliwy: lokalne status quo, a więc lokalne powiązania, uwarunkowania, mechanizmy; lokalna gra interesów, albo – mówiąc jeszcze precyzyjniej – lokalny konflikt interesów.

Morderców Olewnika należy poszukiwać w kręgu jego najbliższego otoczenia, być może przyjaciół, kolegów, niewykluczone również, że osób z pogranicza szeroko rozumianej rodziny. Wynoszenie tej sprawy poza wymiar lokalny, na szczebel centralny, i szukanie jej rozwiązania na tym poziomie, świadczy jedynie o niekompetencji polskich polityków oraz dziennikarzy.

Co w sprawie Olewnika jest najbardziej bulwersujące?

Historia młodego biznesmena ze Świerczynka (gm. Drobin) zyskała rozgłos tylko dlatego, że jego ojciec ma pieniądze i mógł zapukać do wielu usytuowanych na szczycie hierarchii państwowej drzwi. Tragiczny los trafił w człowieka zamożnego, dlatego funkcjonariusze organów ścigania, wymiaru sprawiedliwości, politycy, dziennikarze zajęli się tym tematem w sposób ponadstandardowy. Gdyby sprawa dotyczyła przeciętnego Kowalskiego, tryby bezdusznej machiny państwa zmieliłyby go w drobny pył. Statystyczny Polak nie miałby szans na przebicie się przez mury instytucjonalnej obojętności. Ale Olewnik posiadał najsilniejszy z możliwych atutów, w postaci pieniędzy. Ten argument przemawia w Polsce do wielu stron życia społeczno-politycznego.

To co w sprawie Olewnika uważane jest za sukces, a więc ponadnormatywne zainteresowanie rozmaitych czynników państwa, które miało miejsce od pewnego momentu poczynań śledczych, można również postrzegać z drugiej strony – jako patologię.

Po roku 1989 zdarzyło się w Polsce przynajmniej kilka równorzędnych historii. Jednak o żadnej z nich warszawski establishment nigdy nie usłyszał, ministrowie rządu nie interweniowali w podległych im strukturach, nie powoływano sejmowych komisji śledczych, centralne media nawet się nie zająknęły albo co najwyżej, poświęciły tym przypadkom niewiele uwagi.

W połowie lat 90. uprowadzono w Koninie Olka Ruminkiewicza, syna miejscowego biznesmena. Chłopiec miał wówczas dopiero 11 lat. Jego ojciec, Wojciech Ruminkiewicz, nie żałował sił ani pieniędzy na poszukiwania. Najbardziej wytrwale pomagał mu Krzysztof F. – przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości, miejscowy sędzia, a prywatnie, przyjaciel rodziny.

To wyjątkowo podła historia. Porywacz zażądał 100 tys. zł okupu. Jakże zdziwieni musieli być konińscy funkcjonariusze policji, gdy podczas zorganizowanej obławy po pieniądze zgłosił się, nie kto inny, tylko Krzysztof F., ten sam który pomagał w poszukiwaniach oraz zbiórce potrzebnych środków finansowych – sędzia pałający namiętnością do hazardu; zadłużony po uszy w tym również u rodziny Ruminkiewiczów.

Niestety chłopca nie udało się uratować. Został uduszony i wrzucony do studni, w starym sadzie w Tuliszkowie, 12 km od Konina. Mały Ruminkiewicz traktował F. jak wujka. Być może dlatego musiał zginąć, gdyż znał twarz swojego oprawcy. Ta sprawa uczyniła plamę na sędziowskiej todze. Zagłębie Wielkopolskie, lokalna gazeta, napisała później artykuł pod znamiennym tytułem „Sędzia i kat”, ale w sumie, niewiele osób w Polsce o tym wydarzeniu usłyszało.

Druga bulwersująca sprawa wydarzyła się w 1998 r. w Bydgoszczy. Lokalne gangi dokonały egzekucji na Piotrze Karpowiczu, niezłomnym inspektorze PZU, który nie chciał wypłacić przestępcom pieniędzy za swingowanie wypadku samochodu. Podejrzanym o zlecenie zabójstwa jest Tomasz G. – wpływowy biznesmen, a tak naprawdę, gangster z Bydgoszczy; ten sam którego firma budowlana wykonywała newralgiczny odcinek C (obejmujący powiat żyrardowski oraz grodziski) autostrady A-2, otworzony na chwilę przed rozpoczęciem Euro 2012. Zresztą sam G. spektakularnie promował moment oddania inwestycji do użytku.

W tle zabójstwa Karpowicza występują powiązania gangsterów, prokuratorów, sędziów oraz polityków. Interesy przestępczego półświatka z biznesem spotykały się w ramach działalności klubu żużlowego, Polonia Bydgoszcz, gdzie jednym ze sponsorów był właśnie Tomasz G. W roku 2002, gdy Polonia zdobywała tryumfalnie tytuł mistrza Polski, na trybunach w Bydgoszczy zawitał Leszek Miller, ówczesny premier. Otrzymał wówczas prezent, złoty zegarek ufundowany przez lokalnych działaczy SLD, jak się później okazało za pieniądze wyłudzone z klubu.   

Historii podobnych do Olewnika było więcej. Niektóre z nich, ze względu na swoją naturę, powinny bulwersować bardziej. Jednak porównywalnego rezonansu nie wywołały. Czegoś zabrakło… Być może pieniędzy, koneksji, znajomości; a być może po prostu, konsekwencji, uporu i determinacji.

Co w sprawie Olewnika jest najciekawsze?

To jedno z tych wydarzeń, w których najważniejsze rzeczy dzieją się w tle, a nie na pierwszym planie.

Mając przed sobą obraz możemy obserwować pierwszy plan albo tło. Ale czasami pierwszy plan może być rzekomy; istotniejsze informacje mogą znajdować się w tle, które na tej zasadzie staje się pierwszym planem. W ten sposób postępował wielki mistrz Leonardo Da Vinci.

Co widzimy w tle uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika?

Szereg dziwnych sytuacji, będących na pozór wytworem przypadku, ale w gruncie rzeczy, układających się w spójną całość.

Jeżeli do określonego działania przypisujemy jakiś sens i nie rozwiewa on wszystkich istniejących wątpliwości, nie odpowiada na niektóre z postawionych pytań, nie porządkuje całej wiedzy, czyli mówiąc innymi słowy, nie racjonalizuje tego działania, wówczas dla jego racjonalizacji musimy poszukać innego sensu.

Były prokurator Janusz Kaczmarek, który dla mnie osobiście nie jest autorytetem, ale który specjalizuje się w porwaniach i uprowadzeniach, a w sprawie Olewnika odegrał pozytywną rolę, powiedział, iż w przypadku Olewnika musiał występować jeszcze drugi motyw, czyli obok finansowego jeszcze inny, który był prawdopodobnie dla przebiegu całej sprawy istotniejszy.

Porywacze Olewnika nie postępowali standardowo. Olewnik został porwany w nocy z 26 na 27 października 2001 r. ze swojego domu w Świerczynku nieopodal Drobiny. Dwa dni później przestępcy zażądali 300 tys. dolarów okupu za jego uwolnienie, ale faktycznie po pieniądze zgłosili się dopiero w niespełna dwa lata później, 24 lipca 2003 r. Ostatecznie odebrali 300 tys. euro.

Dlaczego porywacze zwlekali tak długo z przyjęciem okupu?

Prof. Brunon Hołyst, wybitny przedstawiciel kryminalistyki i kryminolog, pierwszy Polak którego wpuszczono do FBI , uważa, że kryminalistyka nie zna podobnego fenomenu. W kontekście zachowania porywaczy, sprawa Olewnika nie ma równego sobie precedensu.

Wspomniany wcześniej prokurator Kaczmarek przeprowadził swego rodzaju eksperyment intelektualny. Nałożył przypadek Olewnika na kilkadziesiąt innych przypadków porwań i uprowadzeń.

Porwanie Olewnika było nietypowe. Z analiz Kaczmarka wynika, że ofiara rzadko porywana jest bezpośrednio z własnego domu; najczęściej porwanie następuje na ulicy, np. w drodze do pracy albo do szkoły. Porywaczom zależy na czasie, żądanie okupu wysuwają w odstępie kilku godzin od momentu porwania, zaś po pieniądze zgłaszają się po upływie paru najbliższych tygodni, co najwyżej miesięcy. Najczęściej jednak chcą sprawę załatwić szybko, liczą godziny.

Sprawa Olewnika nie pasuje do tego schematu. Wg dotychczasowych ustaleń przestępcy dokonali porwania bezpośrednio z jego domu, tuż po zakończeniu zakrapianej alkoholem imprezy towarzyskiej z udziałem funkcjonariuszy płockiej policji; żądanie okupu sformułowali po upływie aż 48 godzin, a pieniądze odebrali dopiero po prawie dwóch latach. Dwa ostatnie fakty są pewne i procesowo zweryfikowane, reszta budzi poważne wątpliwości.

Nie jest pewne, czy Olewnik w ogóle został porwany? Czy to było porwanie? Istnieje wiele znaków zapytania i nieścisłości.

Wiadomo, iż oficjalna wersja dominująca dotychczas w mediach, a ustalona formalnie podczas procesu przed Sądem Okręgowym w Płocku w 2007 r., na podstawie zeznań części skazanych za porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika, czyli Artura Rechula, Ireneusza Piotrowskiego i Sławomira Kościuka, nie potwierdziła się. Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku podważa tę wersję. Dała temu jednoznacznie wyraz w akcie oskarżenia przeciwko dwóm policjantom: byłemu szefowi grupy operacyjno-dochodzeniowej mazowieckiej komendy policji, Remigiuszowi M. oraz funkcjonariuszowi policji w Płocku, Maciejowi L., mającym za zadanie w latach 2001-2003 odnaleźć Krzysztofa Olewnika.

„(…) Aktualnie prowadzący śledztwo mają wiedzę i świadomość, że ustalony przez Sąd Okręgowy w Płocku przebieg zdarzeń nie jest przebiegiem rzeczywistym” – mówi fragment aktu oskarżenia skierowany przeciwko byłym funkcjonariuszom policji, Remigiuszowi M. oraz Maciejowi L., przez Prokuraturę Apelacyjną w Gdańsku.

Ubocznie należy wskazać na okoliczność, że niedawno Sąd Okręgowy w Płocku uniewinnił obydwu policjantów, wytykając im jednak wiele uchybień; wyrok nie jest prawomocny.

Wg wcześniejszej wersji, tej która obowiązywała w obiegu publicznym jeszcze do maja 2013 r., a więc do czasu rozpoczęcia procesu przeciwko Remigiuszowi M. i Maciejowi L., szef bandy, która uprowadziła, a następnie więziła i zabiła Olewnika, Wojciech Franiewski miał się wdrapać do willi młodego biznesmena przez balkon, żeby potem otworzyć od wewnątrz drzwi pozostałym porywaczom, ukrywającym się w kukurydzy, którzy mieli wejść do domu bezpośrednio z przyległego pola, a następnie pobić i uprowadzić Olewnika.

Rekonstrukcja wydarzeń wykluczyła prawdopodobieństwo zaistnienia takiego scenariusza. W sprawie jest wiele luk.

W nocy z 26 na 27 października 2012 r., dokładnie w jedenastą rocznicę od rzekomego uprowadzenia Olewnika, śledczy z Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku przeprowadzili wizję lokalną mającą zweryfikować okoliczności na których opierał swoje ustalenia Sąd Okręgowy w Płocku, podczas procesu w 2007 r.

Nic się nie trzyma kupy. Świadek Artur Rechul, który w 2007 r. sam się zgłosił na policję i zeznał, że brał udział w porwaniu, a na którego wyjaśnieniach sąd oparł swoją wersję, kłamał.

Oto do jakich wniosków doprowadziła śledczych wizja lokalna.

Wojciech Franiewski nie mógł wejść do willi Olewnika przez balkon. W praktyce, nie byłby w stanie nawet go dosięgnąć. Policyjny eksperyment wykluczył tę wersję. Pozorant odgrywający rolę Franiewskiego był od niego wyższy i zwinniejszy, a jednak nie mógł podciągnąć się na balkon. Nie dał rady.

Pokrewna wersja śledcza mówiła jakoby Franiewskiemu pomogli gangsterzy z Nowego Dworu Mazowieckiego, którzy mieli go najzwyczajniej w świecie podsadzić. Nic z tych rzeczy. Policjanta naśladującego Franiewskiego podsadzono. I tak nie był w stanie wejść na balkon.

Poza tym, wizja lokalna pokazała, że wchodząc do domu Olewnika tą drogą, Franiewski musiałby zwrócić na siebie uwagę imprezujących wewnątrz policjantów. Pozorant starający się odtworzyć działania przestępcy, wspinając się na balkon, robił bardzo dużo hałasu.

Przypomnijmy, iż wg zeznań Artura Rechula, rzekomo biorącego udział w porwaniu, szef bandy Wojciech Franiewski miał wchodzić do wilii Olewnika w momencie kiedy trwała tam jeszcze zakrapiana alkoholem impreza z udziałem płockich policjantów. Jeżeli dać wiarę słowom Rechula, to Franiewski musiałby poprzez wywoływany hałas zakłócić imprezowy rytm. Ten scenariusz nie trzyma się kupy. Doświadczenie życiowe nie potwierdza tezy, aby przestępca z wieloletnim stażem mógł wykazać się tak dużą nonszalancją. To nieprawdopodobne.

Ale wersja dotycząca porwania, ustalona w 2007 r., posypała się również w innym miejscu. W jaki sposób pozostali przestępcy weszli do domu Olewnika? Dotychczas zakładano, że bandyci ukrywali się w plantacji kukurydzy, czekając aż boss grupy, Franiewski, otworzy im drzwi od wewnątrz i da sygnał do wejścia. Mieliby więc dostać się do willi Olewnika przez basen, idąc bezpośrednio z pola kukurydzy. Rzecz w tym, że aby wejść w ten sposób musieliby pozostawić widoczne ślady na podłodze.

Policyjny eksperyment pokazał, że pozoranci, naśladujący domniemane zachowanie przestępców, dwukrotnie wchodzili do domu Olewnika po specjalnie ułożonej foli. Jednak w każdym z tych razów pozostawili na podłodze ślady błota oraz pisaku. Tymczasem materiał filmowy z oględzin w domu Olewnika, nakręcony po jego uprowadzeniu, nie pokazuje żadnych śladów butów.

Dlaczego w jednym przypadku ślady są, a w drugim ich nie ma?

Nieścisłość tą można wytłumaczyć na kilka sposobów

Albo w wilii Olewnika po porwaniu ktoś był i zatarł ślady (po prostu je posprzątał).

Albo przestępcy weszli do domu zupełnie inaczej. Mogli zostać tam najzwyczajniej w świecie wpuszczeni, jak goście.

Albo ich tam w ogóle nie było, zaś całe porwanie zostało ukartowane.

Pewne poszlaki wskazują na ostatnią odpowiedź. Artur Rechul, kluczowy świadek na którego zeznaniach Sąd Okręgowy w Płocku w trakcie procesu w 2007 r. oparł swoją wersję wydarzeń, prawdopodobnie nigdy nie był w domu Olewnika. Jest bardzo możliwe, że zgłaszając się na policję i twierdząc, iż brał udział w porwaniu biznesmena ze Świerczynka, celowo wprowadził organy ścigania w błąd, odgrywając wyreżyserowaną przez kogoś rolę.

Kilka lat po porwaniu Olewnika odbyła się inna wizja lokalna. Rechul sprawiał wrażenie jakby był w wilii uprowadzonego po raz pierwszy. Podczas swoich pierwszych zeznań w 2007 r. nie pamiętał daty, a nawet roku porwania Olewnika. Śledczy z Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku uważają zeznania Rechula za częściowo nieprawdziwe.

W jego wersji jest wiele niejasności oraz luk. Np. skazany na 12 lat pozbawienia wolności świadek, dopiero w 2011 r. (po 10 latach od momentu przestępstwa) przypomniał sobie o rzekomym wystrzale, jaki miał paść z broni Franiewskiego, któremu w domu Olewnika miał wypalić pistolet. We wcześniejszych wyjaśnieniach Rechul nie wspomniał o tym fakcie ani jednym słowem. Pamięć odświeżyły mu dopiero doniesienia medialne na temat krwi nieznanego mężczyzny wykrytej w willi Olewnika oraz znalezionej tam łusce.

Niewiadomo dlaczego potwierdzając te okoliczności Rechul zażądał obecności siostry uprowadzonego, Danuty Olewnik-Cieplińskiej, która musiała przysłuchiwać się wyjaśnieniom rzekomego porywacza? Co Rechul usiłował przez to dać do zrozumienia?

Inna wątpliwość dotyczy krwi znalezionej bezpośrednio po porwaniu w domu Olewnika. Jak wiadomo z oględzin, znajdowało się tam pełno krwi, zwłaszcza na ścianach budynku. Tą samą krew mieli mieć na rękach wszyscy porywacze. Wg zeznań Rechula pochodziła ona z rany powstałej na głowie Olewnika, w rezultacie uderzenia Franiewskiego, dokonanego jednym z dwóch posiadanych przez niego pistoletów.

Jednak biegli z zakresu kryminalistyki tłumaczą obecność krwi na ścianach w domu Olewnika inaczej. Ich zdaniem krew została tam rozmieszczona celowo (w sposób statyczny), aby np. upozorować walkę albo napad.

Niejasności w zeznaniach Rechula czynią mało prawdopodobną jego wersję wydarzeń, która stała się fundamentem koncepcji porwania Krzysztofa Olewnika, sformułowaną najpierw przez Prokuraturę Okręgową w Olsztynie, a później przyjętą przez Sąd Okręgowy w Płocku, w ramach procesu w 2007 r.

Ale wątpliwości w sprawie Olewnika jest o wiele więcej. Dotyczą one zarówno zeznań członków rodziny Olewnika, jak i pozostałych świadków. Brak jest przekonującej odpowiedzi na podstawowe pytania.

Kluczowe znaczenie wydaje się mieć tajemnicza impreza zorganizowana w domu młodego biznesmena, z udziałem funkcjonariuszy płockiej komendy policji. To wydarzenie bezpośrednio poprzedzało moment rzekomego uprowadzenia i prawdopodobnie zawiera jakiś ukryty sens.

Tego rodzaju biesiady są typowe dla bogatych rodzin żyjących na terenie tzw. Polski powiatowej. W ten sposób różnego rodzaju lokalni notable budują sobie sieć powiązań towarzysko-biznesowych, w ramach których, po jednej stronie znajdują się przedstawiciele organów ścigania, miejscowi politycy, a po drugiej, reprezentanci świata przestępczego.

Nie wiemy, czy identycznie było w sprawie Olewnika, ale przedstawiciele tych środowisk występują w kontekście jego uprowadzenia, zaś sama impreza z policjantami świadczy o duży stopniu fraternizacji.

W zakresie kulis tego wydarzenia członkowie rodziny Olewników motają się w zeznaniach. Włodzimierz Olewnik na różnych etapach śledztwa kilkakrotnie zmieniał swoją wersję. Początkowo twierdził, że kolację zorganizował syn Krzysztof dla grupy kolegów, popierając zeznania faktem wymienienia nazwisk policjantów. Jednak w miarę upływu czasu jego wersja ewoluowała. Przed sejmową komisją śledczą zeznał, że głównym inicjatorem spotkania był policjant Wojciech Kęsicki. Takie samo stanowisko przedstawiła żona przedsiębiorcy w 2002 r. mówiąc, że imprezę zorganizował Kesicki: „z tego co wiem głównym organizatorem był Kęsicki”.

Z kolei obecni na kolacji policjanci utrzymują, iż zaprosił ich Włodzimierz Olewnik,

Pewne jest tylko to, że 26 października 2001 r. w godzinach wieczornych Wojciech Olewnik razem ze swoim zięciem Lechem M. oraz przyjacielem syna Jackiem K. zaczęli spożywać alkohol z grupą funkcjonariuszy płockiej policji.

Jaki był powód zorganizowania imprezy z udziałem policjantów i kto konkretnie brał w niej udział? Jaki przebieg miało zaaranżowane wydarzenie?

Tu również Wojciech Olewnik forsuje twierdzenia niezgodne ze stanem faktycznym. Wbrew jego pierwotnym zeznaniom w przyjęciu nie brali udziału funkcjonariusze lokalnej drogówki, których w czasie kontroli drogowej miał zbesztać Krzysztof Olewnik, a podczas kolacji chciał rzekomo przeprosić, tylko policjanci z pionu postępowań administracyjnych, odpowiedzialni m.in. ze wydawanie pozwoleń na broń.

Podobnie „kręcą” pozostali uczestnicy tajemniczego spotkania, motając się w zeznaniach i rezygnując z jednej wersji na rzecz drugiej. Ich opisy przebiegu wydarzeń nie są spójne i nie korespondują ze sobą. Dlatego trudno ustalić, co tak naprawdę działo się w wili Krzysztofa Olewnika.

Największe kłopoty z pamięcią Włodzimierz Olewnik ma w zakresie wydarzeń z dnia bezpośrednio następującego po imprezie, czyli soboty 27 października 2001 r. Nie pamiętał nawet z którymi pracownikami swojego zakładu przyjechał do domu młodego Olewnika, chociaż zeznania składał dwie godziny po tym fakcie. Doświadczenie życiowe nie potwierdza podobnych sytuacji, aby ludzie w tak gwałtownym tempie zapominali szczegóły działań wykonywanych kilka chwil wcześniej.

Wg. jednej z wersji wydarzeń pierwsi w willi płockiego biznesmena pojawili się Szczepan J. i Zbigniew K., pracownicy firmy Włodzimierza Olewnika. Ten ostatni miał być również przyjacielem Krzysztofa, do tego stopnia, iż dysponował kluczem od jego domu.

Nazajutrz po imprezie stary Olewnik nie mógł dodzwonić się na numer telefonu syna, stąd zaniepokojony poprosił dwóch najbardziej zaufanych pracowników swojego zakładu, aby udali się do wilii w Świerczynku, w celu sprawdzenia sytuacji. To polecenie miało zostać wydane za pośrednictwem kasjerki zakładu. Sęk w tym, że ona sama tym okolicznościom zaprzecza. Utrzymuje, że z prośbą o wysłanie pracowników do domu Krzysztofa zwróciła się do niej żona Włodzimierza Olewnika, a nie szef. Dodatkowo polecenie to miała przekazać nie Szczepanowi J. i Zbigniewowi K., lecz dwóm innym pracownikom.

Z kolei Szczepan J. i Zbigniew K. twierdzą jeszcze coś innego, że po przyjeździe do Świerczynka pod domem Krzysztofa spotkali jego ojca.

W zeznaniach motają się również Danuta Olewnik-Cieplińska, siostra Krzysztofa znana z częstych wypowiedzi w telewizji, oraz jej mąż Klaudiusz Ciepliński. Nie wiadomo co małżeństwo robiło feralnej nocy z 26 na 27 października 2001 r. O swoich poczynaniach opowiedzieli organom ścigania wybiórczo, zatajając część ważnych faktów.

Podczas przesłuchania w 2004 r. małżonkowie zeznali, że wieczorem oraz częściowo w nocy zabawili w kinie i na kręglach w jednym z klubów w Warszawie. Danuta Olewnik telefonicznie kontaktowała się z bratem, który miał do nich dojechać.

Dziś już jest pewne, że małżeństwo powiedziało jedynie część prawdy. Faktycznie wieczorem 26 października byli również w Płocku. Organy ścigania dotarły do świadków, którzy stwierdzili, iż widzieli Danutę Olewnik-Cieplińską wraz z Klaudiuszem Cieplińskim w jednym z płockich klubów, o intrygująco brzmiącej nazwie „10.5”. Tę ważną okoliczność małżonkowie całkowicie pominęli.

Czy feralnej nocy doszło do spotkania Danuty z bratem, z którym wcześniej kontaktowała się telefonicznie?

W 2005 r. małżeństwo Cieplińskich skorygowało swoją wcześniejszą wersję wydarzeń, przyznając, iż rzeczywiście wieczorem 26 października byli również w Płocku.

Tymczasem z zeznań innych świadków wiadomo, że w Płocku około północy przebywał również Krzysztof Olewnik, który miał rozwozić po imprezie pijanych policjantów.

Czy drogi Danuty i Krzysztofa przecięły się? Dlaczego Danuta w swoich pierwotnych zeznaniach nic nie wspomniała o wizycie w Płocku? Jaką tajemnicę ukrywa małżeństwo Cieplińskich?

W zeznaniach rodziny Olewników oraz kilku pozostałych osób istnieje wiele niejednoznaczności.

Dodatkowo Olewnikowie ukryli przed organami ścigania fakt istnienia jednego z arcyważnych świadków, który mógł wprowadzić policję na trop porywaczy Krzysztofa Olewnika.

Już w listopadzie 2001 r. jeden z mieszkańców Drobiny podwoził samochodem jednego z rzekomych porywaczy, Ireneusza Piotrowskiego. W trakcie rozmowy przestępca wygadał się, że pilnuje młodego Olewnika. O tej okoliczności kierowca niezwłocznie poinformował Lecha Mikołajewskiego, drugiego zięcia Włodzimierza Olewnika, męża mniej znanej córki Anny.

Ta informacja mogła mieć niebagatelne znaczenie, i na zasadzie – po nitce do kłębka – zaprowadzić organy ścigania do domniemanych porywaczy płockiego biznesmena. Niestety rodzina Olewników nie puściła pary z ust.

O fakcie istnienia świadka prokuratura dowiedziała się dopiero z innych źródeł 8 lat później.

Dlaczego rodzina Olewników, która wykazywała tyle determinacji w poszukiwaniach Krzysztofa, nie wykorzystała informacji człowieka będącej niewątpliwie w stanie naprowadzić organy ścigania na trop przestępców, już na samym początku postępowania?

Ta okoliczność stanowi jedną z największych tajemnic śledztwa.

Mikołajewski tłumaczył się później, że wiązała go w milczeniu lojalność wobec informatora. Jednak jest to raczej wersja dla naiwnych, gdyż doświadczenie życiowe pokazuje, iż w analogicznych sytuacjach rodziny uprowadzonych kierują się zazwyczaj pragmatyzmem i determinacją odzyskania krewnego ze wszelką cenę.

Latem 2009 r. policja aresztowała Jacka K., bliskiego przyjaciela Krzysztofa Olewnika oraz partnera biznesowego. Formalnie to K. pierwszy odkrył fakt porwania przedsiębiorczy ze Świerczynka. Podobnie, jak we wspomnianej wcześniej historii Olka Ruminkiewicza, także w pierwszej fazie sprawy Olewnika, K. pomagał w poszukiwaniach wspólnika.

Zgubił go notes w którym zapisywał ważne informacje z życia Olewnika, mające miejsce już po memencie rzekomego porwania. Później tłumaczył prokuratorom, jakoby w ten sposób dokumentował relacje jasnowidza.

Dziś K. jest oskarżony o współudział w porwaniu Krzysztofa Olewnika.

Niejasna jest również rola żony Jacka K. W złożonych przed organami ścigania zeznaniach, stwierdziła ona, iż w nocy z 26 na 27 października 2001 r., a więc na krótko przed domniemanym uprowadzeniem płockiego biznesmena, widziała go siedzącego wraz z innymi mężczyznami w samochodzie marki „Polonez” stojącym pod latarnią, nieopodal jego domu. Potrafiła precyzyjnie opisać sylwetki rzekomych porywaczy. W rezultacie tych relacji prokuraturze udało się ustalić tożsamość jednego z podejrzanych. Jednak ostatecznie nie został on skazany. Zamiast niego do wiezienia powędrował Artur Rechul, autor oficjalnej wersji porwania, dominującej przez długi czas w mediach, który w 2007 r. sam zgłosił się na policję i przyznał do przestępczych działań.

Wizja lokalna przeprowadzona po jedenastu latach od daty rzekomego porwania zadała kłam twierdzeniom żony Jacka K. Z całą pewnością nie mogła ona widzieć sylwetek porywaczy, a już na pewno, nie na tyle dokładnie, aby opisać ich wygląd szczegółowo.

Potwierdził to dobitnie policyjny eksperyment. Do samochodu marki „Polonez” przypominającego wiernie tego samego w którym feralnej nocy siedzieli porywacze, wsiedli policyjni pozoranci. Inna ekipa pozorantów, odtwarzających rolę żony Jacka K., jechała tą samą drogą co ona w okolicach momentu rzekomego porwania.

Niestety jedni funkcjonariusze nie byli w stanie opisać drugich.

Czy żona Jacka K. i uważany jeszcze do niedawna za kluczowego świadka, Artur Rechul, naprowadzali śledczych na fałszywą wersję wydarzeń? Czy mieliśmy do czynienia nie z porwaniem lecz z jedną wielką mistyfikacją?

W sprawie Olewnika paradoksalnie wszystkie luki i nieścisłości występujące w ramach jednej wersji mogą składać się na spójny obraz innej wersji..

Dlatego trzeba poszukiwać takiej koncepcji śledczej, która uporządkuje całą wiedzę, zracjonalizuje i wyjaśni wszystkie nieścisłości oraz usunie wszelkie luki, a także rozwieje istniejące wątpliwości.

Stąd należy sięgnąć po metodę śledczą opisaną na początku tego rozdziału, zaś mówiącą, że odpowiedź na fundamentalne pytania może być ukryta nie na pierwszym planie lecz w tle sytuacji.

Klucz do rozwiązania zagadki porwania a następnie zabójstwa Krzysztofa Olewnika leży w tle tego co uważamy za pierwszy plan, a więc w sferze ról drugoplanowych; co w istocie tylko formalnie jest tłem i drugim planem, zaś faktycznie, pierwszym.

To swoiste równanie z dwiema niewiadomymi da się rozwiązać pod warunkiem, że odkryjemy drugą niewiadomą. Oprócz okupu trzeba odnaleźć ten inny motyw, o którym mówił były prokurator Janusz Kaczmarek, i właśnie ten motyw będzie dla sprawy Olewnika najistotniejszy.

Wątek okupu wydaje się być celowym dorabianiem ideologii do wersji porwania. Idąc tym tropem natrafiamy na sprzeczności oraz fakty nie pasujące do tezy. Mechanizm nie zazębia się.

Jedyną koncepcją śledczą porządkującą całą wiedzę, racjonalizującą wszystkie okoliczności jest samouprowadzenie Krzysztofa Olewnika, rozpatrywane w kontekście zabójstwa innej osoby. Oczywiście to tylko hipoteza, nie pozwalająca na postawienie komukolwiek oskarżeń, ale logiczna, sensowna i prawdopodobna.

Koronnym dowodem na rzecz tej wersji są ślady krwi młodego biznesmena odnalezione w jego domu w Świerczynka. Komuś zależało aby ukierunkować myślenie śledczych w stronę porwania, i aby wytworzyć wyobrażenie, że poprzedzała je walka.

Jednak dzisiejsza kryminalistyka pozwala na zrekonstruowanie przynajmniej części przebiegu wydarzeń, nawet na podstawie sposobu rozmieszczenia śladów krwi.

Struktura śladów krwi odnalezionych w domu Olewnika jest statyczna a nie dynamiczna. Ktoś pozostawił je tam celowo. Najprawdopodobniej nie było napadu, obrony, walki, porwania. Ale komuś zależało aby śledczy tak właśnie pomyśleli.

Ta wersja wyjaśnia niespójności w zeznaniach światków, uspójnia je z całością wiedzy i racjonalizuje. W ten sposób kłamstwa stają się logiczne oraz zrozumiałe.

Być może herszt bandy, Wojciech Franiewski wcale nie musiał wdrapywać się przez balkon.

Być może pozostali przestępcy weszli do domu Olewnika oficjalnie, jak goście.

Być może nie było potrzeby ukrywania się w polu kukurydzy.

Być może wcześniej ktoś najzwyczajniej w świecie zaprosił ich do środka.

Niewykluczone, choć trudne do uwierzenia i mało prawdopodobne, że od pewnego momentu gangsterzy biesiadowali podczas imprezy razem z funkcjonariuszami policji. W każdym razie, zjawisko fraternizacji obydwu środowisk jest na obszarze polskiej prowincji często spotykane. Nie wiemy, jak było w tym przypadku.   

Jest też dowód numer 2, mocno uprawdopodabniający wersję samouprowadzenia. Sensacyjne rezultaty przyniosła analiza fonoskopijna rozmów telefonicznych prowadzonych pomiędzy rzekomymi porywaczami Krzysztofa Olewnika a jego rodziną w sprawie przekazania okupu, wykonana przez Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie.

Co się okazało? Na jednym z nagrań słychać głos płockiego biznesmena instruującego przestępców, w jaki sposób mają prowadzić rozmowy z jego rodziną, na jakiego rodzaju elementy kłaść nacisk.

Jednak ten dowód można interpretować również jako precedens w drugą stronę. Kryminalistyka zna przypadki (syndrom Sztokholmski), w których ofiary zaczynają współpracować ze swoimi oprawcami; po pewnym czasie mogą paradoksalnie nawet polubić swoich oprawców. Osoby porwane, długo więzione, maltretowane, a jednocześnie pragnące wydostać się na wolność, mogą cechować się skłonnością do pomagania porywaczom w realizacji ich celów, które są jednocześnie spójne z ich celami (okup w zamian za uwolnienie).

Jednak ta interpretacja słabnie w zderzeniu z innymi poszlakami, korespondującymi z teorią przemawiającą na rzecz samouprowadzenia.

Krzysztof Olewnik był widywany na wolności w czasie kiedy, zdaniem rzekomych porywaczy, miał być więziony na działce w Kałuszynie, należącej do Wojciecha Franiewskiego. Okoliczności te wynikają z zeznań złożonych w latach 2002-2008 przez Zdzisława Ś., pracownika hotelu „Mazurkas” w Ożarowie Mazowieckim. Świadek rozpoznał płockiego biznesmena na zdjęciach. Miał on przebywać w towarzystwie Wiktora K., rosyjskiego przedsiębiorcy z Płocka, również zidentyfikowanego w rezultacie okazania fotografii.

K. zaprzecza tej wersji, twierdzi, że w inkryminowanym okresie nigdy nie był w hotelu „Mazurskas”, w towarzystwie Krzysztofa Olewnika. Jednak faktem jest, że wcześniej obydwaj panowie znali się: K. prowadził z Krzysztofem interesy.

Ponadto istnieją jeszcze inni świadkowie, którzy mieli widywać płockiego biznesmena na wolności, np. swobodnie spacerującego, jak gdyby nigdy nic, po nieruchomości Wojciecha Franiewskiego, ale ich zeznania nie są już tak oczywiste. M.in. sąsiadka przestępcy widziała rzekomo młodego Olewnika koszącego trawę na działce Franiewskiego. Jednak, gdy śledczy pokazali jej zdjęcia rozpoznała Dariusza C., bliskiego kolegę Krzysztofa, łudząco do niego podobnego. Niewiadomo kiedy kobieta się pomyliła: czy latem 2002 r. w momencie realnego obserwowania mężczyzny, czy też w czasie przeglądania fotografii.

Nie wiadomo jaki był los Krzysztofa Olewnika po 27 października 2001 r. Dlaczego miałby dopuszczać się mistyfikacji, sam aranżując i zlecając swoje uprowadzenie?

W grę wchodzą trzy możliwe wytłumaczenia.

Po pierwsze, samouprowadzenie jako przykrywka mająca sprowadzić śledczych na fałszywe tropy, a przede wszystkim, odwrócić uwagę organów ścigania od innego zdarzenia, które feralnej nocy z 26 na 27 października mogło mieć miejsce w domu młodego Olewnika.

Być może to jest właśnie ów drugi motyw, o którym wspomina były prokurator Janusz Kaczmarek, a który miałby towarzyszyć (pozorowanemu) motywowi otrzymania za Olewnika okupu.

Przestępcy zgłosili się po pieniądze dopiero po prawie dwóch latach.

Prokuratorzy Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku, badający obecnie sprawę Olewnika, uważają, że na zniknięcie płockiego biznesmena nałożyło się jeszcze zabójstwo innej osoby, do którego miało dojść w okolicach czasu imprezy z policjantami. Pierwotnie śledczy mieli na myśli ukraińską prostytutkę sprowadzoną do willi Olewnika w Świerczynku, natomiast obecnie uważają, że był to mężczyzna.

Świadczyć mają o tym ślady krwi nieznanego mężczyzny, wykryte w rezultacie badań DNA sporządzonych w 2008 r.

Wątek chęci sprowadzenia organów ścigania na fałszywe tropy wyjaśnia dlaczego Artur Rechul, żona Jacka K., a także inne osoby (w tym również członkowie rodziny Olewników) mówiły w zeznaniach nieprawdę.

Po drugie, samouprowadzenie jako sposób na wyjście z kłopotów finansowych. Krzysztof Olewnik popadł w ogromne tarapaty finansowe – miał milion złotych długów. W takich sytuacjach działa reguła: „tonący brzytwy się chwyta”.

Młody Olewnik mógł poprzez samouprowadzenie liczyć na wyłudzenie pieniędzy od ojca.

Po trzecie, samouprowadzenie jako funkcja konfliktu w rodzinie. Pomiędzy członkami rodziny Olewników mogła toczyć się gra o kontrolę nad intratnym biznesem mięsnym oraz przyszłą sukcesję.  

Po czwarte, kombinacja dwóch ostatnich wątków, gdyż one nawzajem się nie wykluczają.

Należy również rozważyć dwa poboczne wytłumaczenia.

Samouprowadzenie jako metoda zażegnania konfliktu ze zorganizowaną przestępczością. Krzysztof Olewnik był typowym przykładem syna nowobogackiego biznesmena. Prawdopodobnie kształtował swoje relacje w sposób wielowymiarowy, czyli chciał żyć dobrze ze wszystkimi elementami lokalnej układanki: przedstawicielami przestępczego półświatka, reprezentantami organów ścigania oraz wymiaru sprawiedliwości, politykami, biznesem, etc. Zakrapiana alkoholem impreza towarzyska w domu Olewnika, z udziałem policjantów, jest symptomatycznym przykładem lokalnej fraternizacji, jednak charakterystycznej dla uwarunkowań Polski powiatowej. Płocki biznesmen mógł popaść w ustosunkowania, które zmusiły go do desperackich kroków. Jego długi korelują z tą wersją.

Samouprowadzenie lub uprowadzenie jako czynnik rozgrywki biznesowo-politycznej, realizowanej w kontekście interesów prowadzonych przez ojca Olewnika. 

W tle tych wszystkich wersji występują dwa wątki.

Tzw. wątek stalowy. Jest tajemnicą poliszynela, że jedną z dochodowych nisz działalności zorganizowanej przestępczości stanowi handel stalą. W ten sposób gangi, praktycznie nie brudząc sobie rąk, dochodzą do ogromnych pieniędzy, wyłudzając z budżetu państwa, z tytułu zwrotu podatku VAT, wielkie sumy finansowe. Ten profil działalności przestępczej cieszy się szczególną popularnością na terenie polskiej prowincji – np. w niewielkim powiecie kolskim (we wschodniej Wielkopolsce) istniało jeszcze do niedawna aż czterdzieści firm, formalnie zajmujących się obrotem stalą; problem polega na tym, że rzadko która z nich faktycznie miała ze stalą cokolwiek do czynienia.

Stalowy biznes kwitnie i jest metodą na łatwe pieniądze. Częstokroć synowie nowobogackich przedsiębiorców, nie chcąc w ślad za swoimi ojcami parać się ciężką pracą, inwestują tzw. „kieszonkowe” właśnie w handel stalą. Tymczasem z relacji Włodzimierza Olewnika wiemy, że Krzysztof bardzo interesował się tym biznesem. Jego koledzy proponowali mu stalowy deal, obliczony na uzyskanie ogromnych przebitek cenowych. Na przeszkodzie miał stanąć nie kto inny, tylko Włodzimierz Olewnik.

Wątek bankowy. Wokół starego Olewnika mogła toczyć się biznesowo-polityczna gra rozmaitych grup interesów, zorientowana na przejęcie jego przedsiębiorstwa. Gdy w inkryminowanym okresie doszło do zniknięcia płockiego biznesmena, jego ojcu cofnięto kredyty. Ktoś jednak prawdopodobnie nie przewidział, że Włodzimierz Olewnik wprowadzi do gry posiadane lokaty. To go uratowało.

Skoro to było samouprowadzenie, dlaczego młody płocki biznesmen musiał zginąć?

W pewnym momencie sytuacja wymknęła się spod kontroli. Sprawa zaszła za daleko. Przestępcy nie mogli się spodziewać, że stary Olewnik podejdzie do poszukiwań syna z tak olbrzymią determinacją, że porywszy niebo i ziemię, że wdrapie się na szczyty państwa, pukając do drzwi wielu wysoko postawionych dygnitarzy.

Z drugiej strony, Olewnik nie mógł zakładać, że paradoksalnie w ten sposób nieświadomie szkodzi synowi. Gdyby rzecz rozgrywała się od początku do końca na lokalnym podwórku, być może kiedyś Krzysztof jak gdyby nigdy nic się nie stało, powróciłby do domu.

Jednak w sprawę zaangażowano potężne siły. Po pewnym czasie przestępcy zrozumieli, że nie mogą puścić biznesmena do domu żywego. Istotny mógł być też konflikt interesów pomiędzy młodym Olewnikiem a rzekomymi porywaczami, który w miarę rozwoju wydarzeń przybierał na znaczeniu.

To były trochę inne czasy, ponura rzeczywistość początku lat dwutysięcznych, która tak naprawdę swą logiką tkwiła jeszcze głęboko w latach 90., gdy o obliczu Polski powiatowej decydowały gangi. Podobnych historii było na lokalnym poziomie bardzo wiele, ale nie kończyły się one identycznie tragicznym finałem. Dlatego sprawa Olewnika jest w pewnym sensie miarodajna dla diagnozy sytuacji istniejącej w terenie, w wymiarze gmin i powiatów.

Ogólna konstatacja jest taka: Olewnika zabiło prawo prowincji, czyli lokalne status quo w postaci różnego rodzaju układów, powiązań, praktyk, mechanizmów, procederów, konwenansów, a przede wszystkim uwarunkowań.

W jaki sposób można ocenić rolę organów ścigania w sprawie Olewnika?

W kontekście działań policji oraz prokuratury mających miejsce w pierwszych fazach śledztwa, w latach 2001-2003 i 2003-2007 najlepiej zacytować słowa Iana Fleminga, znanego angielskiego pisarza, twórcy literackiej postacie Jamesa Bonda oraz serii powieści z tego cyklu, a także agenta brytyjskiego wywiadu.

Dewiza Fleminga brzmi następująco: „(…) jeżeli coś zdarzy się raz, to może być przypadek; jeżeli zdarzy się dwa razy – zbieg okoliczności; ale jeżeli zdarzy się trzeci raz, to mamy do czynienia z celowym działaniem”.

W przypadku Olewnika funkcjonariusze policji kompromitują się na całej linii, od początku do końca. Już samo pójście do wilii młodego biznesmena, grupy funkcjonariuszy z pionu administracyjnego komendy powiatowej w Płocku, na imprezę towarzyską suto zakrapianą alkoholem, było czymś niedopuszczalnym. Fakt ten świadczy o patologicznej wręcz fraternizacji stróżów prawa z miejscowym biznesem. Już na starcie ta okoliczność obnaża postępowanie płockich policjantów.

Właściwie w tym momencie ocenę działań organów ścigania można by zakończyć. Ale czym dalej w las, tym sytuacja wygląda jeszcze gorzej.

Policjanci zachowywali się w taki sposób jakby byli w zmowie z przestępcami; przynajmniej takie można odnieść wrażenie, analizując ich poczynania. Liczba błędów i zaniedbań do których dopuszczono jest karygodna. Wskazuje to albo na świadomą współpracę ze strukturami gangsterskimi, albo na uwłaczający godności policjantów brak profesjonalizmu (osobiście, mimo wszystko, stawiam na ten drugi wariant).

Na przedstawicielach organów ścigania, biorąc pod uwagę pierwsze etapy śledztwa, nie można pozostawić suchej nitki. Państwo polskie nie zadziałało. Jak zwykle było proaktywne, pozostając o kilka kroków (nie o jeden krok) za przestępcami.

Najlepszą ilustracją tego patologicznego stanu rzeczy są słowa Danuty Olewnik-Cieplińskiej wypowiedziane przed sejmową komisją śledczą: „(…) ja nie wierzę w żadne państwo, tu nie ma żadnego państwa”.  

W toku śledztwa zignorowano świadka który mógł już na początku postępowania zaprowadzić policję do Wojciecha Franiewskiego, bossa bandy rzekomych porywaczy młodego biznesmena.

W roku 2001 funkcjonariusze policji prowadzący sprawę Olewnika, Remigiusz M. oraz Maciej L., zaniechali czynność przesłuchania osoby na podstawie zeznań której policyjni rysownicy mogli sporządzić portret pamięciowy. W ten sposób utracono jeden z kluczowych śladów, który mógł przesądzić o sukcesie śledztwa już na jego początku. Mówiąc kolokwialnie, nie sięgnięto po nitkę prowadzącą do kłębka.

Franiewski kupił od tego człowieka telefon komórkowy za pomocą którego domniemani porywacze kontaktowali się później z rodziną Olewników.

Nie zainstalowano podsłuchu telefonu przestępców w czasie poprzedzającym moment przekazywania okupu. Danuta Olewnik-Cieplińska stwierdziła przed sejmową komisją śledczą, że jej rozmowy z rzekomymi porywaczami w newralgicznym momencie akcji – na krótko przed rzuceniem pieniędzy z mostu na trasie AK nad ulicą Gwiaździstą w Warszawie – nie były przez policję monitorowane.

Nonszalancko i opieszale przeanalizowano połączenia telefoniczne zainicjowane z aparatu przestępców, służącego do kontaktów z rodziną Olewników w lipcu 2003 r. Drobiazgowe zbadanie tych rozmów telefonicznych prawdopodobnie naprowadziłoby śledczych na trop Franiewskiego.

Pochopnie zniszczono nagrania z podsłuchów rozmów telefonicznych przeprowadzonych pomiędzy rzekomymi porywaczami oraz rodziną Olewników, a także Jackiem K., przyjacielem Krzysztofa, oskarżonym później o udział w grupie przestępczej planującej porwanie płockiego biznesmena oraz współudział w jego uprowadzeniu i przetrzymywaniu.

Największej jednak wątpliwości dotyczą samego momentu przekazania okupu. Tu po prostu policjanci zaliczyli ogromną wtopę. Na ich honorze uczyniona została wielka plama.

Raz, że rzecz działa się 24 lipca 2003 r., dokładnie w dniu święta policji. Wybór akurat tego terminu przez przestępców był raczej podyktowany względami taktycznymi, a nie chęcią zadrwienia sobie z policjantów w dniu ich największego święta. Ale ostatecznie wyszły również drwiny.

Z drugiej strony, od funkcjonariuszy policji obywatele mają prawo wymagać minimalnej choćby inteligencji – mogli oni starać się antycypować tok myślenia domniemanych porywaczy i tym bardziej przedsięwziąć szczególne środki ostrożności, przygotować się ponad standard, podwójnie.

Tymczasem, z czym mieliśmy do czynienia? Z jedną wielką improwizacją.

Miejsce przekazania okupu zostało zabezpieczone w sposób nieprofesjonalny. Obserwacja była prowadzona za krótko. Zakończono ją za wcześnie i bezpodstawnie. Danuta Olewnik-Cieplińska oraz jej mąż Klaudiusz, wiozący pieniądze dla przestępców (300 tys. euro) czuli się pozostawieni na pastwę losu, nieasekurowani przez funkcjonariuszy policji. Po kulminacyjnej fazie akcji, nie dokonano w trybie natychmiastowym oględzin miejsca okupu, co mogło doprowadzić do utraty śladów kryminalistycznych.

Wcześniej, nie spisano numerów seryjnych z przekazywanych banknotów.

Policjanci dali się wyrolować jak małe dzieci albo ktoś z osób wtajemniczonych w kulisy operacji współpracował z przestępcami.

Samochód Danuty Olewnik-Cieplińskiej oraz jej męża Klaudiusza wjechał z szybkością 100 km/h w jednokierunkową ulicę (zdaniem Danuty pomylili drogę). Czekający na pieniądze bandyci nakazali telefonicznie małżeństwu nawrócić na pełnej szybkości. Nieoznakowane wozy policyjne, asekurujące samochód Olewników, zgubiły pojazd.   

Gdyby funkcjonariusze ruszyli za małżeństwem, sprawa by się wysypała, akcja policji zostałaby zdekonspirowana.

W ten sposób policja zmarnowała ostatnią szansę na uratowanie życia Krzysztofa.

Całą operację można było przeprowadzić inaczej. Wytypować hipotetyczne drogi poruszania się przestępców. Wskazać potencjalne miejsca ewentualnego przekazania okupu. Wybrać alternatywne warianty asekurowania samochodu Olewników. Dyskretnie, ale na bieżąco, reagować na ruchy domniemanych porywaczy. Obstawić alternatywne miejsca przejazdu, w stosunku do drogi rzeczywistej. Starać się antycypować kolejne posunięcia gangsterów i być zawsze o jeden krok do przodu. Użyć większej ilości policjantów do zabezpieczenia akcji.

Dlaczego tego wszystkiego nie zrobiono?

Nawet to obszerne wyliczenie nie wyczerpuje wszystkich błędów organów ścigania. Lista uchybień oraz zaniedbań jest o wiele dłuższa.

W sierpniu 2004 r. w sercu Warszawy spod Dworca Centralnego PKP, pod nosem przechodniów i monitoringu wizyjnego, ukradziono funkcjonariuszom wydziału kryminalnego komendy wojewódzkiej policji w Radomiu, samochód Daewoo Nubira, a wraz z nim 16 tomów akt dotyczących śledztwa. Nazajutrz po zdarzeniu Włodzimierz Olewnik otrzymał tajemniczy, anonimowy list, w który napisano: „Akta miały zniknąć. Dobrze, że w chwili kradzieży nie było przy nich policjantów, bo też musieliby zginąć.

Samochody marki Daewoo Nubira nie cieszyły się w tamtym okresie wielką popularnością wśród złodziei, stąd duże prawdopodobieństwo hipotezy, że kradzież została przez kogoś nadana.

Tymczasem żadna z przypadkowych osób nie miała pojęcia o fakcie przewożenia akt do Warszawy. O transporcie wiedziało jedynie wąskie grono śledczych wtajemniczonych w sprawę. Ktoś z prokuratorów bądź policjantów prowadzących postępowanie musiał dać cynk przestępcom.

Świadkowie występujący w sprawie Olewnika byli zastraszani. Są uzasadnione przesłanki do przyjęcia podejrzenia, iż przestępcy posiadali informacje z pierwszej ręki o treści zeznań składanych przez konkretne osoby. Jednoznacznie świadczy o tym przypadek świadka Z.K. W chwilę po zakończonym przesłuchaniu odebrał on telefon od nieznajomego mężczyzny, który zaczął kierować pod jego adresem groźby karalne.

Inny razem gangsterzy polowali na Iwonę K., kobietę której zeznania przyczyniły się do zidentyfikowania jednego z członków grupy winnej rzekomego uprowadzenia oraz zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Wkrótce po przeprowadzeniu czynności śledczych pod własnym domem osaczyło ją dwóch mężczyzn, spośród których jeden przypominał wyglądem herszta bandy, Wojciecha Franiewskiego.

Kobieta miała dużo szczęścia. Udało jej się uciec napastnikom i ostatecznie schronić w mieszkaniu. W trakcie pogoni jeden z bandziorów przewrócił się.

Skąd przestępcy mogli znać niuanse prowadzonych przez policję czynności procesowych?

Nie dbano o akta. W czerwcu 2008 r. w siedzibie Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie zdarzyła się awaria sieci kanalizacyjnej. Część budynku w której umieszczone były zasoby dowodów rzeczowych została zalana przez śmierdzące fekalia. Ścieki dostały się m.in. do pomieszczeń wynajętych przez CBŚ., zawierających worki z materiałami w sprawie Olewnika.

Incydent miał miejsce przed uprawomocnieniem wyroku pierwszej instancji. W wyniku awarii uszkodzonych zostało 231 dowodów rzeczowych dotyczących różnych wątków związanych z porwaniem i zabójstwem płockiego biznesmena.

Do błędów i zaniedbań organów ścigania dochodzi jeszcze cała sekwencja dziwnych, trudnych do wytłumaczenia zdarzeń.

Do domu mec. Jolanty Turcynowicz-Kieryłło w Milanówku pod Warszawą, obrońcy dwóch oskarżonych w sprawie Olewnika policjantów, włamali się nieznani sprawcy. Zginęły dwa tomy akt oraz sprzęt elektroniczny: 3 laptopy i dwa aparaty fotograficzne. Skradzione rzeczy miały w opinii adwokat zawierać bardzo ważne materiały związane ze sprawą płockiego biznesmena, m.in. na jednym z dysków miał znajdować się liczący ok. 200 stron wywiad rzeka z Remigiuszem M., szefem nieistniejącej już grupy operacyjno-dochodzeniowej mazowieckiej komendy policji w Radomiu, która w latach 2001-2004 badała kulisy rzekomego porwania Krzysztofa Olewnika.

Analogiczne zdarzenie nastąpiło niespełna miesiąc później, 17 sierpnia 2009 r. w mieszkaniu Agnieszki Jadczyszyn, asystentki kaliskiego posła SLD, Leszka Aleksandrzaka, członka sejmowej komisji śledczej. Podobnie jak w przypadku mec. Turcynowicz-Kieryłło, zginął sprzęt elektroniczny: laptop i dyktafon. Przestępcy nie ruszyli pieniędzy ani też innych wartościowych przedmiotów. W pamięci komputera digitalizowano dane dotyczące sprawy Olewnika. Jednak archiwizowane w systemie cyfrowym informacje można było odnaleźć również w zasobach jawnych – nie różniły się niczym od oficjalnych dokumentów.

Rzuca się w oczy koincydencja czasowa pomiędzy jednym a drugim włamaniem: pierwsze zdarzyło się w nocy z 24 na 25 lipca (w szóstą rocznicę przekazania okupu), zaś drugie, 17 sierpnia 2009 r.

Ale największe tabu jest zawieszone nad trzema domniemanymi samobójstwami w zakładach karnych. Jest to rzecz bez precedensu na skalę światową. Główni mordercy Krzysztofa Olewnika, a zarazem kluczowi świadkowie w sprawie, już nie żyją. Odnaleziono ich martwych w więziennych celach.

Wojciech Franiewski, boss bandy na którego działce miał być przetrzymywany młody biznesmen, umarł przez powieszenie w nocy z 18 na 19 czerwca 2007 r., w areszcie śledczym w Olsztynie. Zdaniem biegłych z zakresu kryminalistyki, charakter jego śmierci wskazuje na doskonałą znajomość anatomii człowieka.

Na pętli wisielczej zostały zawiązane dwa supły. Jest to praktyka nietypowa, raczej niespotykana w przypadkach innych samobójstw. Dzięki temu Franiewski zamortyzował reakcje obronne ciała i systemu nerwowego.

Podczas sekcji zwłok w jego organizmie stwierdzono obecność 0.4 promila alkoholu oraz 0.035 mikrograma amfetaminy.

Śledczy dopuszczają scenariusz, że objęte zakazem więziennym środki odurzające zostały mu przekazana przez jednego albo kilku pracowników służby więziennej.

W opinii ekspertów, Franiewski mógł przed śmiercią zostać poinstruowany, w jaki sposób popełnić samobójstwo aby zminimalizować niepożądane doświadczenia.

Sławomir Kościuk poniósł śmierć 4 kwietnia 2008 r. przez powieszenie w kąciku sanitarnym pojedynczej celi, w areszcie śledczym w Płocku. Z wyjątkiem wrażliwego miejsca pozostała część pomieszczenia była monitorowana. Jedna z wersji śledczych zakłada, że do śmierci przestępcy mogły się przyczynić osoby trzecie.

Na ciele Kościuka znaleziono podejrzane ślady: połamane żebra, a także otarcia na przedramionach.

We krwi denata odnaleziono toksyczne stężenie środków psychotropowych.

Po tych dwóch tajemniczych, dziwnych przypadkach rzekomych samobójstw, Robert Pazik, trzeci z głównych oskarżonych i zarazem, wg ustaleń śledztwa, bezpośredni zabójca Krzysztofa Olewnika został objęty specjalnym nadzorem systemu więziennego – cela w której odsiadywał karę dożywotniego pozbawienia wolności była permanentnie monitorowana, przedsięwzięto wobec niego środki oraz zabezpieczenia praktykowane w stosunku do więźniów niebezpiecznych, przestępca był całkowicie odizolowany od pozostałych osób przebywających w zakładzie karnym.

To wszystko na nic się zdało. 19 stycznia 2009 r., ok. godziny piątej nad ranem, ciało Pazika zostało znalezione w celi. Prokuratura przyjęła wersję samobójstwa.

W kontekście śmierci Pazika bardzo istotna jest sekwencja zdarzeń poprzedzająca ten moment.

Więzień odsiadywał wyrok w zakładzie karnym przeznaczonym dla więźniów niebezpiecznych w Sztumie. Jednak 9 stycznia 2009 r. (na 10 dni przed śmiercią) przeniesiono go do gorzej zabezpieczonego zakładu karnego w Płocku. Stało się tak dlatego, iż był on oskarżony w innym procesie toczącym się przed sądem rejonowym w Sierpcu, w zakresie rozbojów i wymuszeń. Instancja sądu najlepiej wskazuje na rangę sprawy…

Dlaczego kluczowy świadek, dysponujący być może ważniejszą wiedzą niż w wielu przypadkach świadkowie koronni, został przeniesiony pod byle pretekstem do więzienia o gorszej infrastrukturze bezpieczeństwa? Dlaczego nie zdecydowano się przesłuchać go w innym miejscu?

W chwili kiedy Pazik dowiedział się o przeniesieniu miał powiedzieć rodzinie, że poprzez zmianę miejsca pobytu skazano go na wyrok śmierci.

Wcześniej nie zgłaszał jakichkolwiek symptomów zamiaru popełnienia samobójstwa.

Wszystkich tych ludzi, morderców Krzysztofa Olewnika, dopadły albo skrupuły albo długie ręce zorganizowanej przestępczości.

Trzy trupy w jednej sprawie, nie licząc Krzysztofa Olewnika. To się nie zdarza w normalnych sytuacjach.

Ale w sprawie jest jeszcze czwarty trup, o czym media mainstreamowe często zapominają.

Piotr Skwarski, ps. „Skwara”, jedna z bardziej tajemniczych postaci, skruszony gangster z Nowego Dworu Mazowieckiego, posiadający status świadka koronnego, zmarł na zawał serca kilka tygodni przed terminem ważnego przesłuchania.

Wcześniej przestępcy próbowali zmusić go do milczenia.

Warto przywołać doktrynę Fleminga jeszcze raz: „(…) jeżeli coś zdarzy się raz, to może być przypadek; jeżeli zdarzy się dwa razy – zbieg okoliczności; ale jeżeli zdarzy się trzeci raz, to mamy do czynienia z celowym działaniem”.

Różne cuda w życiu się zdarzają, ale trudno uwierzyć aby splot tylu różnych nieprawdopodobnych przypadków mógł być dziełem przypadku.

Za dużo przypadków aby móc to wszystko uznać za przypadek.

Gdy postawimy pytanie które z wydarzeń mających miejsce w Polsce po 1989 r. było największą aferą (?), to odpowiedź nasuwa się sama: sprawa Olewnika.

Jednak ta ocena ma inny sens niż się w głównym nurcie debaty publicznej zazwyczaj przyjmuje – nie chodzi o konkretną treść tego wydarzenia, tylko o kontekst, o tło, o okoliczności towarzyszące, o sytuacje wtórne.

Pierwotnie ta sprawa miała typowo lokalny format. Była historią jakich każdego dnia wiele rozgrywa się na arenie Polski powiatowej: jakiś biznesmen który trzęsie całą okolicą; spolegliwi funkcjonariusze policji, marzący jedynie o tym żeby się za darmo napić wódki; nowobogacki syn przedsiębiorcy odcinający beztrosko kupony od sukcesów ojca; koledzy proponujący mu sposób na łatwe dojście do pieniędzy, miejscowi politycy którzy, jak zwykle, przyklejają się do wszystkiego co może ich wywindować w górę lub pozwolić zarobić kasę; na końcu łańcucha są lokalni gangsterzy którzy trzymają całe towarzystwo za mordę i tak naprawdę dyktują warunki gry na dole Polski, rozdają karty w partii swoistego pokera.

Najwięcej o świecie w którym żyła rodzina Olewnika mówi nam fragment filmu z wesela siostry Krzysztofa.

Nagle muzyka przestaje grać, wszyscy biegną do wejścia przywitać gościa, Ewa Olewnik – żona Włodzimierza – rzuca mu się na szyje, całuje go.

Na salę wchodzi gwóźdź programu, Piłat, ale nie ten Piłat z Pisma Świętego, namiestnik Judei, tylko Andrzej Piłat, płocki baron SLD

Tego rodzaju sytuacji było więcej. Generalnie lokalni politycy lubią chodzić na smyczy biznesu. Gorset im nie przeszkadza, pieniądze nie śmierdzą.

Później sprawa Olewnika została przeniesiona na poziom centralny. Do gry weszli politycy ogólnopolscy. Powołano nawet sejmową komisję śledczą; do wydarzenia które w swej naturze nigdy nie miało politycznego charakteru, ani nawet o wielką politykę się nie ocierało.

Gdyby ta tragiczna historia przytrafiła się przeciętnemu obywatelowi, być może nikt by jej nie zauważył, nie wspomniał o dramacie uprowadzonego człowieka i jego rodziny.

To co najciekawsze w sprawie Olewnika dzieje się dopiero po jego śmierci.

Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka