Zasznurowana Zasznurowana
625
BLOG

Moja mała prywatna paraolimpiada

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Zaczyna docierać do mnie z coraz większą jasnością, że można nosić w sobie takie zranienia, których nigdy nie uda się zaleczyć. Nigdy! Są to sprawy tak samo nieodwracalne, jak utrata nóg albo zdolności psychicznych po straszliwym wypadku. I kiedy nie ma się nóg, trzeba zmienić życie tak, aby dopasować je do tego, czego już zmienić ani cofnąć się nie da. Jakby to bowiem wyglądało, gdybym, nie mając nóg, udawała, że je mam?

Proszę wyobrazić sobie dziecko, które rodzi się kalekie, np. jak ten południowoafrykański biegacz bez nóg, który z takim uporem i samozaparciem walczył o możliwość startu w zawodach ze zdrowymi zawodnikami. On miał  niebywałe szczęście: jego rodzice nie wyparli ze świadomości tego, kim jest naprawdę i uczynili jego życie pięknym. Bo jego rodzice mieli zawsze otwarte serce i odwagę, by stawić czoło nieuniknionemu. Ja tego szczęścia nie miałam. Urodziłam się słaba - wewnętrznie słaba, nadwrażliwa i podatna na zranienia, ale z bogatym życiem wewnętrznym, ale moi bliscy nie tylko tego nie chcieli widzieć, lecz jeszcze dołożyli mi do mojej słabości, czyniąc kaleką na zawsze. Nie wzmacniano mnie, nie dano poczucia bezpieczeństwa. Przeciwnie - wyrosłam w lęku i poczuciu winy za to, że się urodziłam. Moja słabość przerodziła się w trwałe kalectwo... Już nie pobiegnę, jak Oscar Pistorius. Za tego życia nie uda mi się osiągnąć wielu szczytów, o jakich śnię od dawna. Nie mam protez, ale nawet gdybym je dostała, jest już za późno, bym nauczyła się na nich śmigać bez ograniczeń. Moje życie wygląda raczej jak powolne poruszanie się o kulach, które pomagają, ale jednocześnie nie pozwalają na dotarcie do wielu miejsc. A ten czas, który właśnie trwa, jest czasem godzenia się z tym, co mam, nawet jeśli czasami nie chcę patrzeć na moje "kule"...

Od wielu lat mam kontakt ze środowiskiem osób niepełnosprawnych. To naprawdę duża grupa, mocno zróżnicowana, zarówno wiekowo, jak i środowiskowo. Mają też różne kalectwa i różne historie, mniej lub bardziej naznaczone cierpieniem. I to, co najmocniej uderza, kiedy na nich patrzę, to stosunek ich bliskich do tego, kim się urodzili albo kim stali pod wpływem chorób, wypadków albo czasu. Są rodziny, gdzie upośledzenie dziecka jest czymś, czego się nie ukrywa, ale mądrze organizuje życie i dopasowuje jego tryb do tego, co jest. Tam człowiek taki jest szczęśliwy, długo i w miarę komfortowo żyje, będąc radością dla wszystkich wokoło. Jest jednak wiele rodzin, gdzie wypiera się to, co dzieje się z dzieckiem czy innym krewnym. Los takich osób jest nie do pozazdroszczenia, choćby z tej prostej przyczyny, że nie mają właściwej dla ich przypadku opieki medycznej, nie mają też dostępu do zajęć, które by ich stymulowały i dawały poczucie spełnienia. Nade wszystko jednak taki ktoś zawsze czuje, że coś dzieje się nie tak, że uczestniczy w jakimś wielkim kłamstwie i tym mocniej zamyka się w sobie, tracąc np. kontakt werbalny ze światem.

Od kilku miesięcy układam swoje życie zgodnie z tym, kim jestem naprawdę. Czynię to zamiast moich rodziców, wychowawców i kapłanów, w których niedelikatne ręce się dostałam. Dopiero teraz mam na to wystarczająco sił, a środowisko, do którego swoją Wolą przyprowadził mnie Bóg, jest na tyle przyjazne i bezpieczne, że mogę doprowadzić ten proces do końca. Myślę odwrotnie: kiedyś żyła we mnie nadzieja, że uda mi się siebie naprawić, że zmienię to, co popsuli inni, żebym mogła żyć w miejscach, o których marzyłam... dziś staram się zorganizować swój świat zewnętrzny tak, aby kalekie wnętrze już tak nie cierpiało, doszłam bowiem do jakiegoś kresu, limitu bólu, za którym jest tylko szaleństwo. Musiałam dopuścić myśl, że nie uniosę, nie udźwignę, nie przemogę... a jednocześnie nadal jestem kimś wartościowym i kochanym.

Jestem dorosła, samodzielna, wolna, a nade wszystko bliska zjednoczenia z Bogiem, Który wszystkim cierpliwie kieruje. Nie oddaję już siebie na pastwę złych ludzi i złych myśli, bo cała jestem Jego. I choć to bardzo trudne, biorę to, co mam, bez szemrania i z wdzięcznością za wszystko, co mnie spotkało i za to, co Dobry Bóg z tym uczynił, zmieniając zło na dobro. Akceptacja była pierwszym krokiem do pokoju w sercu.

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości